Modlitwa w Ogrójcu

/według objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich/

9. Jezus na Górze Oliwnej w Ogrójcu

Z jedenastoma Apostołami opuścił Jezus wieczernik i popro­wadził ich boczną drogą przez dolinę Jozafata ku Górze Oliw­nej. Księżyc wychylał właśnie swą jasną tarczę spoza gór; a było to przed pełnią. Duszę Jezusa już zaczynał ogarniać smutek, zwiększający się coraz bardziej. Idąc przez dolinę Jozafata, rzekł Jezus do Apostołów: „Tutaj przyjdę kiedyś znowu, w owym ostatnim dniu, nie tak ubogi i opuszczony jak teraz, sądzić cały świat; wówczas to wielu wołać będzie w trwodze: góry przykryjcie nas!” Uczniowie nie rozumieli tych słów Jezusa, mniemali, jak już nieraz tego wieczoru, że Jezus z osłabienia i znużenia mówi od rzeczy. Szli tak, często przystając i wciąż rozmawiając z Jezusem. Raz rzekł im Pan: „Wszyscy zgorszy­cie się z mojego powodu tej nocy, gdyż napisane jest: «Uderzę pasterza, a rozproszą się owce». Lecz gdy zmartwychwstanę, uprzedzę was do Galilei”.

Skutkiem przyjęcia Najświętszego Sakramentu, tudzież ser­decznej, a uroczystej przemowy Jezusa w wieczerniku, Apo­stołowie byli pełni natchnienia, zapału i czułości. Toteż cisnęli się teraz koło Jezusa, na różny sposób okazując Mu swą miłość, i obiecywali nigdy Go nie opuścić. Gdy mimo to Jezus prze­powiadał im, że tak się stanie, Piotr, jak zwykle najgorliwszy, zawołał: „Choćby nawet wszyscy się zgorszyli, to ja się nie zgorszę”. Na co odrzekł mu Jezus: „Zaprawdę, powiadam ci, właśnie ty zaprzesz się Mnie trzykroć tej nocy, nim kur zapie­je”. Piotr nie chciał nawet przypuścić czegoś podobnego, więc rzekł jeszcze: „Choćbym nawet miał na śmierć pójść z Tobą, to jeszcze nie zaprę się Ciebie”. Podobnie zapewniali i inni. Tak szli dalej, przystając często, a Jezus czuł coraz bardziej opano­wującą Go tęsknotę. Apostołowie starali się wszelkimi siłami wytłumaczyć Mu ten smutek na sposób ludzki i zapewnić Go, że nie ma się czego lękać i trwożyć. Jednak, choć z uporem trwali przy swoim, daremne były ich perswazje, więc znie­chęciwszy się, zaczęli wątpić i już pokusa zaczynała wciskać się do ich serc.

Idąc boczną drogą, przeszli przez potok Cedron po innym moście, nie po tym, którędy później wiedziono Jezusa. Szli do Getsemani, oddalonego równe pół godziny drogi od wie­czernika; od wieczernika bowiem do bramy wiodącej do doli­ny Jozafata idzie się kwadrans, a stąd do Getsemani drugie tyle. W ostatnich dniach kilkakroć nocował tu Jezus z ucznia­mi i nauczał. Miejscowość cała składała się z kilku otwartych gospod stojących próżno i z wielkiego ogrodu letniego, ob­sadzonego szlachetnymi krzewami i mnóstwem drzew owo­cowych. Tu było zwyczajowe miejsce zabaw, ale także modlitwy. Po ogrodzie stały rozrzucone cieniste altany. Ogród był zwykle zamknięty, lecz wielu mieszkańców, a także Apostołowie mieli klucze do bramy. Mieszkańcy, niemający własnych ogrodów, urządzali tu nieraz uczty i zabawy. Ogród Oliwny oddzielony jest drogą od ogrodu Getsemani i pnie się więcej ku szczyto­wi góry. Jest to ustronny zakątek górski z drzewami oliwnymi, pełen grot i teras; mniejszy od ogrodu getsemańskiego, nie jest zamknięty, tylko otoczony wałem z ziemi. Wydaje się, że jest staranniej pielęgnowany: są tu utrzymane w porządku siedzenia, ławki do wypoczynku oraz obszerne, chłodne gro­ty. Każdy może tu sobie obrać miejsce ustronne do modlitwy i rozmyślania. Tam, gdzie Jezus poszedł się modlić, jest już okolica dziksza.

Była mniej więcej godzina dziewiąta, gdy Jezus przybył z ucz­niami do Getsemani. Niebo było zalane światłem księżycowym, ale tu w dole panował posępny mrok. Jezus też smutniał coraz bardziej, a i Apostołów zdjął niepokój, gdy im oznajmił, że chwila niebezpieczeństwa już się zbliża. Zatrzymawszy się w ogrodzie getsemańskim koło altanki z gałęzi, kazał tu zostać ośmiu Apostołom, mówiąc: „Pozostańcie tu, a Ja pójdę na moje miejsce modlić się”. Wziąwszy zaś z sobą Piotra, Jana i Jakuba Starszego, przeszedł przez drogę, oddzielającą jeden ogród od drugiego, i szedł kilka minut nieco pod górę w głąb Ogrodu Oliwnego. Nieopisany smutek napełniał Jego serce, czuł zbliżającą się trwogę i pokusy. Zauważywszy to Jan, zapy­tał Go, jak może tak się trwożyć, On, który dotychczas zawsze wszystkich pocieszał. A Jezus rzekł mu: „Smutna jest dusza moja aż do śmierci”. Rozglądnąwszy się wkoło, ujrzał Jezus zbliżające się ze wszech stron strachy i pokusy, jakby kłęby chmur, pełne strasznych mar; wtedy to rzekł do trzech towa­rzyszy: „Zostańcie tu, czuwajcie ze Mną i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie!” Apostołowie pozostali, a Jezus poszedł nieco naprzód, lecz straszliwe mary tak dalece nacierały na Niego, że w głębokiej trwodze zboczył na lewo od miejsca, gdzie zostawił Apostołów. Była tu pod wystającym złomem skalnym grota na około sześć stóp głęboka; Apostołowie pozo­stali od niej na prawo w naturalnym zagłębieniu gruntu. Ziemia zniżała się łagodnie ku grocie, wejście zaś do groty osłonięte było gęsto krzewami, zwieszającymi się z wystającej z góry skały, więc wnętrze groty zasłonięte było zupełnie przed ocza­mi innych.

Gdy Jezus odszedł od Apostołów, powiększało się i ście­śniało coraz bardziej tłumne koło straszliwych mar wokół Nie­go. Serce Pana napełniało się coraz bardziej smutkiem i trwogą. Z lękiem cofnął się na modlitwę do groty, podobnie jak ktoś szukający schronienia przed gwałtowną nawałnicą, lecz groźne straszydła poszły za Nim także do wnętrza groty, przybierając coraz wyraźniejsze kształty. Zdawało się, że szczupła ta grota mieści w swym wnętrzu ohydne i straszne obrazy wszystkich grzechów, wszystkich żądz, ich następstw i kar od upadku pierwszego człowieka aż do końca świata. I nie darmo obrała na to Opatrzność Boża właśnie tę grotę; tu bowiem wypędze­ni z raju Adam i Ewa po raz pierwszy zetknęli się z niego­ścinną ziemią, w tej grocie opłakiwali swój grzech, z lękiem patrzyli w przyszłość. A teraz Jezus przyjmował tu na siebie grzechy całego świata, będące wynikiem tego jedynego grze­chu pierworodnego. Łaską Bożą oświecona, czułam wyraź­nie, że Jezus, zgadzając się teraz na zniesienie czekających Go mąk, ofiarowując siebie samego na zadośćuczynienie Boskiej sprawiedliwości za grzechy świata, Boskość swą niejako ściś­lej połączył z Najświętszą Trójcą, by z nieskończonej dla nas miłości oddać się za grzechy świata całej grozie i ogromowi smutku i cierpienia, głównie w swym najczystszym, najwraż­liwszym człowieczeństwie prawdziwym a niewinnym, by tylko ogniem miłości serca swego człowieczego uzbroić się przeciw czekającym Go trwogom i cierpieniom. By zadośćuczynić za zaczątek i rozwój wszystkich grzechów i złych żądz, przyjął najmiłosierniejszy Jezus z miłości ku nam, grzesznikom, w swe serce pierwiastki wszelkiego oczyszczającego pojednania i mąk zbawczych. Dozwolił, by Jego nieskończone męki, stanowiące zadośćuczynienie za nasze nieskończone grzechy, przenik­nęły i przerosły jak drzewo boleści o tysiącznych konarach każdy członek Jego świętego ciała, każdą cząstkę Jego świę­tej duszy. Tak to oddany samemu owemu człowieczeństwu, upadł Jezus twarzą na ziemię, wznosząc w swym nieskoń­czonym smutku i trwodze gorące modły do Boga. Widział przed sobą w niezliczonych obrazach grzechy całego świata w całej ich wewnętrznej ohydzie i przyjmował je wszystkie na siebie. W swych modłach ofiarował się zadośćuczynić przez swe cierpienia sprawiedliwości Ojca Niebieskiego za wszystkie te winy. Było ich niezliczone mnóstwo, a wśród tego morza ohydy uwijał się potworny szatan z piekielnym szyderstwem, ze wzrastającą złością przesuwając przed oczyma Jego duszy coraz straszniejsze obrazy grzechów, i za każdym razem odzy­wając się do człowieczeństwa Jezusa: „Jak to! I to chcesz wziąć na siebie? I za to chcesz ponieść karę? Jakże potrafisz za to wszystko zadośćuczynić?”.

Wtem od strony nieba, w której znajduje się słońce, gdy wskazuje na zegarze słonecznym czas między godziną dzie­siątą a jedenastą rano, spłynął ku Jezusowi wąski pas światła, a po nim spuścił się ku Niemu zastęp aniołów, pokrzepiając i umacniając Jezusa upadającego pod brzemieniem smutku i trwogi. Reszta groty wypełniona była ohydnymi i straszny­mi obrazami grzechu, a złe duchy atakowały ze wszystkich stron z szyderstwem i złością. Jezus przyjmował wszystko na siebie, choć brzemię to było olbrzymie. Serce Jego, jedyne ze wszystkich serc, przepełnione było doskonałą miłością Boga i ludzi, więc ten ogrom ohydy, ta obrzydliwość i ciężar wszyst­kich grzechów przejmowały to serce przerażeniem i smutkiem bez miary. A było na co popatrzeć; roku nie wystarczyłoby, gdybym chciała wszystko opowiedzieć.

Gdy już cały ten bezmiar winy i grzechów ludzkich, i morze ohydnych mar przesunęły się przed duszą Jezusa, a On za to wszystko zgodził się być ofiarą przebłagalną i sam błagał o zesłanie na Niego wszelkich mąk i kar, szatan zaczął Go trapić różnymi pokusami, jak niegdyś na pustyni. Co gorsza, podniósł nawet wiele zarzutów przeciw samemu najczystsze­mu Zbawicielowi. „Jak to? — mówił do Niego. — Ty chcesz wszystko brać na siebie, a sam nie jesteś czysty! Patrz tu i tu, o tu!” I przy tym rozwijał różne wymyślone na Jezusa cyrografy i z piekielną bezczelnością podsuwał Mu je przed oczy. Przy­pisywał Mu wszystkie błędy Jego uczniów, wszystkie zgorsze­nia, jakie innym dali, obwiniał Go o wywołanie zamieszania i nieporządku przez wprowadzenie na świat jakichś nowości i odstępowanie od starych, tradycją uświęconych zwyczajów. Jak najwytrawniejszy, najpodstępniejszy faryzeusz umiał sza­tan wynajdywać coraz nowsze zarzuty, coraz cięższe rzekome przewinienia Jezusa. „Ty — mówił do Pana — byłeś przyczyną wymordowania dzieci przez Heroda, Ty narażałeś swoich rodzi­ców w Egipcie na nędzę i cierpienia, nie chciałeś ratować Jana Chrzciciela od śmierci, rozłączyłeś wiele rodzin, ochraniałeś wyrzutków społeczeństwa, nie uzdrowiłeś niektórych chorych, skrzywdziłeś Gerazeńczyków, bo dopuściłeś do wywrócenia przez opętanych beczki z napojem i spowodowałeś utopienie się trzody wieprzów w jeziorze; Ty stałeś się współwinnym grzechu Marii Magdaleny, bo nie przeszkodziłeś powtórnemu jej upadkowi; zaniechałeś starania się o swą rodzinę i marno­wałeś cudze mienie”. Słowem, co tylko kusiciel może zarzucić przy skonaniu zwykłemu człowiekowi, który bez szczególne­go powołania podejmuje się dokonania podobnych czynów, to szatan nasuwał teraz chwiejnej trwogą duszy Jezusa, by zachwiać Jego wolę; zakryte bowiem to było przed nim, że Jezus jest Synem Boga, więc kusił Go tylko jako zwykłego czło­wieka, choć niepojęcie sprawiedliwego. A Boski nasz Zbawiciel tak dalece uniżył się w swym najświętszym człowieczeństwie, że dopuścił do siebie i tę pokusę, jakiej może doznać umiera­jący świątobliwie człowiek, zastanawiając się nad wewnętrzną wartością swych dobrych uczynków. By do dna wychylić ten kielich przedwstępnych cierpień, dopuścił Jezus, by kusiciel, nieświadom Jego Boskości, wytykał Mu wszystkie dzieła Jego dobroczynności jako zaciągnięte, a niespłacone jeszcze długi łaski Bożej. Podstępny kusiciel zarzucał Mu, że chce zmazać winy innych, a sam nie ma żadnej zasługi, ma zaś jeszcze obo­wiązek zadośćuczynić Bogu za łaskę udzieloną do spełnienia niektórych, tak zwanych dobrych, uczynków. Bóstwo Jezu­sa dopuściło, by chytry nieprzyjaciel kusił Jego najświętsze człowieczeństwo, jakby mógł kusić człowieka, który dobrym swym uczynkom przypisywałby istotną wartość bez względu na to, że każdy uczynek zyskuje prawdziwą wartość dopiero przez łączność z zasługami śmierci krzyżowej naszego Pana i Zbawiciela. I tak kusiciel przedstawiał Jezusowi, że wszyst­kie Jego dzieła miłości nie mają żadnej zasługi, że owszem są tylko długiem zaciągniętym u Boga i że wartość ich uprzedza niejako zasługi nieodbytej jeszcze męki Jezusa — której nie­skończonej ceny nie znał kusiciel — i dlatego trzeba jeszcze zadośćuczynić za łaskę otrzymaną do spełnienia tych dzieł. Pokazywał więc szatan Jezusowi spisane wszystkie długi, zaciąg­nięte u Boga za łaskę spełnienia dobrych uczynków, i wska­zując na nie, mówił: „Za to jeszcze i za to nie wypłaciłeś się Bogu”. Na koniec jeszcze jeden grzech zarzucił Jezusowi, że pieniądze otrzymane ze sprzedaży posiadłości Marii Magda­leny w Magdalum wziął od Łazarza i roztrwonił. Z bezczelną zuchwałością rzekł do Jezusa: „Jak śmiałeś marnować cudzą własność i szkodę wyrządzać przez to rodzinie?” Widziałam obrazy tych wszystkich grzechów, których zmazanie brał Jezus na siebie, czułam wraz z Nim ciężar wszystkich zarzutów, któ­re stawiał Mu kusiciel; bo też w tych grzechach świata, któ­re Zbawiciel brał na siebie, widziałam i moje liczne grzechy, a słysząc pokusy i zarzuty stawiane Zbawicielowi, z trwogą odczuwałam w duszy niedostatki własnych mych uczynków i spraw. Współczując Bogu, memu Oblubieńcowi, wciąż spo­glądałam na Niego, modliłam się z Nim i zwalczałam pokusy, i wraz z Nim czerpałam pociechę od aniołów. Ach, Zbawi­ciel nasz jak robak wił się pod ciężarem bezmiernego smutku, tęsknoty i trwogi.

Słysząc te oszczerstwa i zarzuty stawiane przez szatana najczystszemu Zbawicielowi, z największym tylko wysiłkiem wstrzymywałam się, by nie wybuchnąć gniewem. Gdy jed­nak zarzucił Jezusowi, że przywłaszczył sobie pieniądze za sprzedaną posiadłość Magdaleny, nie mogłam się już dłużej  powstrzymać się i zgromiłam go gwałtownie: „Jak możesz zarzucać Jezusowi roztrwonienie tych pieniędzy? Przecież sama widziałam, że Łazarz oddał Jezusowi tę sumę na cele dobro­czynne, a Jezus wykupił za nią z więzienia w Tirsie dwudziestu siedmiu ubogich, opuszczonych ludzi, więzionych za długi”

Początkowo Jezus klęczał spokojnie, pogrążony w modli­twie, lecz na widok takiego mnóstwa i ohydy grzechów, i nie­wdzięczności ludzi względem Boga, zaczęła się lękać Jego dusza, a Jego serce niemal pękało pod brzemieniem smutku i trwogi, aż wreszcie z drżeniem i lękiem począł wołać do Boga: „Abba! Ojcze! Jeśli to możliwe, niech ominie Mnie ten kielich gory­czy! Mój Ojcze! Dla Ciebie wszystko jest możliwe. Oddal ten kielich ode Mnie!” A ochłonąwszy trochę, dodał: „Lecz Ojcze, nie moja, ale Twoja niech się stanie wola!” Wprawdzie wola Jego była zjednoczona z wolą Ojca, ale Jezus obdarzony teraz człowieczeństwem, jako człowiek wrażliwy i słaby drżał przed mękami i śmiercią.

Grota tymczasem wciąż przepełniona była strasznymi mara­mi wszystkich grzechów, złośliwości, zbrodni, mąk i niewdzięcz­ności ludzkich, zwiększając wciąż trwogę Jezusa. Zbitą masą cisnęły się do Niego i uderzały nań blade strachy śmierci w naj­straszniejszych widziadłach; Jezusa-człowieka przejmowała trwoga bezmierna przed ogromem mąk odkupienia. I drżał Pan na całym ciele, a pot trwogi występował na Niego. Jezus, załamując ręce, chwiał się na wszystkie strony, to znów pod­nosił się, ale kolana uginały się pod Nim, nie dając Mu ustać. Zmienił się prawie nie do poznania, wargi miał zsiniałe, a wło­sy zjeżone. Było około wpół do jedenastej, gdy wstał cały ską­pany w pocie i chwiejąc się, i potykając ciągle, wyczołgał się raczej, niż wyszedł z groty. Podszedł na lewo w górę i ponad grotą i zbliżył się do terasy, na której znajdowali się trzej Apo­stołowie. Ci ułożyli się na ziemi jeden koło drugiego, tak że każdy był zwrócony plecami ku piersiom drugiego, i zasnęli w najlepsze ze znużenia, troski i trwogi, by nie ulec pokusie. Jezus w swej śmiertelnej trwodze szedł do nich jako do przy­jaciół szukać pociechy. Lecz była i inna przyczyna. Jak dobry pasterz, który, chociaż sam dotknięty do głębi, daje baczenie na trzodę zagrożoną niebezpieczeństwem, tak i Jezus szedł do Apostołów, wiedząc, że ich też dręczą pokusy i trwoga. A straszliwe mary szły wszędzie za Nim, nie przestając Go męczyć. Ujrzawszy Apostołów śpiących, załamał Jezus ręce, osunął się przy nich na ziemię ze znużenia i smutku i zawołał: „Szymonie, czy śpisz?” Ocknęli się na te słowa śpiący i zerwali z ziemi, a Jezus, czując to opuszczenie przez wszystkich, rzekł im: „A więc nawet przez godzinę nie mogliście czuwać ze Mną?”. Teraz dopiero zauważyli Apostołowie, jak okropnie Jezus jest zmieniony, blady, zlany potem, jak chwieje się z osłabienia, drży na całym ciele i ledwo głosu może dobyć. Gdyby nie otaczała Go znana im aureola świetlna, nie byliby Go poznali. A tak poznali Go wprawdzie, ale co się z Nim dzieje, nie mogli pojąć. Wreszcie Jan zapytał Go: „Mistrzu! Co się z Tobą dzie­je? Czy mam zawołać tamtych uczniów? Czy mamy uciekać?” Lecz Jezus odrzekł: „Gdybym nawet jeszcze kolejnych trzy­dzieści trzy lata żył, nauczał i uzdrawiał, byłoby to za mało, by zdziałać to, co muszę spełnić do jutra. Nie trzeba wołać tam­tych ośmiu. Pozostawiłem ich tam, bo widząc Mnie w takiej nędzy, musieliby się zgorszyć; ulegliby pokusie, zapomnieliby dawnego i wątpiliby o Mnie. Wy widzieliście Syna Człowie­czego przemienionego na górze Tabor, teraz więc możecie widzieć Mnie w zaćmieniu i zupełnym opuszczeniu. Ale czu­wajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch bowiem jest ochoczy, ale ciało mdłe!” Ostatnie te słowa stosowały się i do Apostołów, i do Niego samego; z jednej strony chciał ich zachęcić do wytrwałości, z drugiej zaś chciał im dać poznać, że przyczyną Jego obecnego stanu jest słabość Jego ludzkiej natury, wzdragającej się przed mękami i śmiercią.

Kwadrans mniej więcej rozmawiał Jezus z Apostołami wśród głębokiego smutku, a potem wrócił do groty, przenikany coraz większą trwogą. Apostołowie z płaczem wyciągali za Nim ręce, a padając sobie w objęcia, pytali się z osłupieniem: „Co to jest? Co się z Nim dzieje? Całkiem jest już opuszczony!” Nie umie­li znaleźć odpowiedzi na te pytania, więc zakrywszy głowy w wielkim smutku, zaczęli się modlić, ale że nieufność wkrada­ła się po trochę w ich serca, więc łatwo ulegli pokusie i znowu zasnęli. Reszta Apostołów pozostałych u wejścia do ogrodu nie spała wcale. Ze słów Jezusa i z całego Jego zachowania się tego wieczoru odgadli niepokój Nim miotający, więc i sami w najwyższym stopniu się zaniepokoili. Błąkali się w mroku wkoło Góry Oliwnej, szukając jakichś kryjówek dla siebie.

W Jerozolimie tego wieczoru było dosyć cicho. Żydzi sie­dzieli przeważnie w domach, zajęci przygotowaniami do świąt. Obozowiska dla przybyłych z prowincji znajdowały się dość daleko od Góry Oliwnej. Na ulicach widać było tu i ówdzie uczniów i przyjaciół Jezusa, rozmawiających z sobą z ożywie­niem; wyglądali na zaniepokojonych, wyczekujących czegoś. Matka Zbawiciela, Magdalena, Marta, Maria Kleofy, Maria Salome i Salome przyszły z wieczernika do domu Marii Mar­ka. Zaniepokojone szerzącymi się pogłoskami, wyszły stąd znów za miasto z przyjaciółkami, by zasięgnąć wiadomości o Jezusie. Tu spotkały się z Łazarzem, Nikodemem, Józefem z Arymatei i kilkoma krewnymi z Hebronu. Niektórzy z nich spożywali dziś wieczerzę w bocznych salach wieczernika i ci słyszeli dzisiejsze smutne przepowiednie Jezusa, o innych zaś dowiedzieli się także od uczniów, więc przeczuwali, na co się zanosi. Dlatego też zasięgnęli oni wieści u znajomych faryze­uszów, ale się nie dowiedzieli, by przedsięwzięto jakieś kroki przeciw Jezusowi. Uspokajali zatem teraz strwożone niewiasty, że niebezpieczeństwo nie jest tak wielkie, bo tuż przed świę­tem nikt nie zechce się targnąć na Jezusa. Nie wiedzieli jednak wcale, że Judasz już dokonał zdrady. Maryja przeczuwała tę zdradę, więc zwróciła ich uwagę na to, jak to Judasz był nie­swój ostatnimi dniami, a dziś tak nagle wyszedł z wieczerni­ka, zapewne dla wykonania swych zdradzieckich zamiarów. Mówiła, jak upominała go nieraz, ale nie ma już pomocy dla niego, bo na oślep dąży do zguby. Tak to Najświętsza Pan­na przeczuwała niebezpieczeństwo grożące Jej Synowi, lecz nie było żadnej rady, więc w końcu wróciła z niewiastami do domu Marii Marka.

Jezus tymczasem, wróciwszy do groty z nieodstępnymi swymi strachami i smutkami, upadł na twarz, rozkrzyżował ręce i pogrążył się w modlitwie do Ojca Niebieskiego. Lecz już zaczęła się dla Jego duszy nowa walka, która trwała trzy kwadranse. Przystąpili doń aniołowie, by przedstawić Mu w szeregu widzeń cały ogrom mąk odkupienia. Ukazali Mu najpierw całą wspaniałość i świetność człowieka jako wize­runku Bożego przed upadkiem oraz całe jego zeszkaradzenie i spodlenie po upadku. Wykazali Mu pochodzenie każdego grzechu z grzechu pierworodnego, istotę i znaczenie wszyst­kich żądz grzechowych, i ich straszny wpływ na władze duszy i członki ciała, jak również istotę i znaczenie wszystkich karzą­cych mąk, przeciwstawionych żądzom grzechu. Cierpienie czyniące zadość dwojako Mu przedstawili; najpierw jako cier­pienie ciała i duszy, przez mękę równoważne zupełnie z karą, jakiej wymaga Boska sprawiedliwość za wszystkie grzeszne występki całej ludzkości; po wtóre, jako cierpienie, które, by mogło zadośćuczynić za winy całej ludzkości, musiało dotknąć jedyne niewinne człowieczeństwo, to jest najświętsze człowie­czeństwo Syna Bożego; a Ten, biorąc z miłości ku nam wszelką winę i karę ludzi na siebie, musiał także wywalczyć zwycię­stwo nad oporem swej ludzkiej natury przeciw cierpieniom i śmierci. Wszystko to przedstawiali aniołowie Jezusowi szcze­gół po szczególe. Raz zjawiały się ich całe chóry z szeregiem obrazów, to znów pokazywali się pojedynczo z ważniejszymi widzeniami. Patrząc na nich, widziałam zawsze, jak wskazy­wali palcem ku zjawiającym się obrazom, i wiedziałam, co mówili, nie słysząc jednak żadnego głosu.

Żaden język nie zdoła wypowiedzieć, ile lęku i boleści musia­ła przejść dusza Jezusa na widok tego ogromu mąk odkupie­nia. Jezus bowiem poznawał nie tylko znaczenie wszystkich mąk czyniących zadość, stosownie do odpowiednich żądz grzechowych, lecz także znaczenie i historię wszystkich od­nośnych narzędzi męczeńskich; więc nie tylko przerażała Go myśl o męce, jaką Mu to narzędzie zada, lecz także grzesz­na zaciekłość tych, którzy je wymyślili, zajadłość i złość tych, którzy ich kiedykolwiek używali, dalej niecierpliwość i narze­kania tych wszystkich, których czy to sprawiedliwie, czy nie­sprawiedliwie nimi męczono. Wszystko to odczuwał Jezus, bo przyjął na siebie i odczuwał grzechy całego świata. A gdy patrzył okiem ducha na tyle męczarni, takie przerażenie Go przejmowało, że zaczął się pocić krwawym potem.

Ten bezmiar boleści w najświętszym człowieczeństwie Chrys­tusa obudził współczucie w aniołach. Zaprzestali na chwilę podsuwać Jezusowi nowe obrazy, widać było, że pragną gorąco udzielić Mu pociechy; zdawało mi się, że wstawiają się za Jezu­sem przed tronem Bożym. I w tej chwili nastało jakby chwilo­we mocowanie się między miłosierdziem i sprawiedliwością Boga a Miłością składającą siebie w ofierze. Ujrzałam w widze­niu Boga, wszelako nie jak zwykle na tronie, lecz jako postać świetlną o niewyraźnych zarysach. Widziałam, jakby Boska natura Syna wciskała się niejako w pierś Boga Ojca, z nich zaś wychodził i wypełniał przestrzeń między nimi Duch Święty, a przecież jeden tylko jest Bóg. Lecz któż zdoła to wypowie­dzieć? Przecież to niezbadana tajemnica Trójcy Przenajświęt­szej! I ja też nie tyle widziałam postacie, ile raczej poznawałam to przez formy, a zarazem otrzymałam wskazówkę, jakoby

Boska wola Chrystusa jednoczyła się ściślej z wolą Boga Ojca, by dopuścić na najświętsze człowieczeństwo Chrystusa wszyst­kie te cierpienia, o których złagodzenie i odwrócenie prosiła właśnie wśród trwożnej walki ludzka wola Chrystusa. Tak więc Bóstwo Chrystusa, zjednoczone z Bogiem Ojcem, potwier­dzało właśnie wyrok na swe człowieczeństwo, wyrok, o któ­rego odwrócenie ten Chrystus-Człowiek tak gorąco błagał Boga Ojca. Widziałam to wszystko w chwili, gdy aniołowie wzruszeni pragnęli pocieszyć Jezusa; i rzeczywiście w tym momencie doznał Jezus lekkiej ulgi. Lecz wnet zniknęły te widzenia, aniołowie opuścili Pana, zabierając z sobą pociechę, a na duszę Jezusa spadł nowy nawał strasznej trwogi i boleści.

Gdy Zbawiciel na Górze Oliwnej poddał się jako prawdzi­wy, rzeczywisty człowiek pokusie ludzkiego wstrętu wobec cierpienia i śmierci, gdy przyjął na siebie zadanie pokonania tego wstrętu, będącego istotną częścią każdego cierpienia, otrzy­mał kusiciel pozwolenie postąpienia z Nim tak, jak postąpiłby z każdym człowiekiem, który chce uczynić z siebie ofiarę za świętość. W pierwszej trwodze przedstawił szatan naszemu Panu ze złośliwym szyderstwem wielkość winy grzechowej, którą Jezus chciał wziąć na siebie, a posunął swą napaść tak dalece, że nawet życie Zbawiciela przedstawił jako grzeszne. Następnie w drugiej trwodze otrzymał Jezus obraz wielkości wszystkich mąk odkupienia w całej ich wewnętrznej grozie. Stało się to za sprawą aniołów, bo nie jest rzeczą szatana udo­wadniać możliwość odkupienia. Ten szatan kłamstwa i rozpa­czy nie może być objawicielem Boskiego miłosierdzia. Gdy już Jezus zwycięsko przebył te wszystkie walki ze szczerym pod­daniem się woli Ojca swego Niebieskiego, pojawiły się w duszy Jego nowe straszne mary, obudziła się w Nim mianowicie tro­ska, która budzi się w każdym sercu ludzkim przed złożeniem ofiary. Oto Jezus zapytywał sam siebie: „Jaki będzie wynik, jaki będzie plon tej ofiary?” A w odpowiedzi na to otoczyły Go widziadła tak strasznej przyszłości, że Jego kochające serce na nowo ścisnęło się niezmiernym bólem i trwogą.

Na pierwszego Adama spuścił Bóg sen, a otworzywszy mu bok, wyjął jedno żebro; z żebra tego urobił niewiastę Ewę, mat­kę wszystkich żyjących, i przyprowadził ją do Adama. Ten zaś rzekł: „To kość z kości mojej i ciało z ciała mego; mąż opuści ojca i matkę i pójdzie za żoną swoją, i będą dwoje w jednym ciele”. Tak ustanowione było małżeństwo, o którym napisane jest: „Sakrament to wielki, powiadam jednak, iż w Chrystusie i w Kościele”. I tak się rzecz miała. Chrystus bowiem, nowy Adam, miał także spuścić na siebie sen — sen śmierci krzy­żowej. Z otworzonego Jego boku miała powstać nowa Ewa, Jego dziewicza oblubienica, matka wszystkich żyjących, to jest Kościół. Jej chciał Jezus dać krew odkupienia, wodę oczysz­czenia i Ducha swego, trzy rzeczy, które na ziemi dają o Nim świadectwo. Chciał dać jej święte Sakramenty, by była czystą, niepokalaną, świętą Jego oblubienicą. On sam miał być jej gło­wą, a my członkami, poddanymi głowie. Mieliśmy być kością z kości Jego, ciałem z Jego ciała. Przyjmując człowieczeństwo, ofiarując się umrzeć za nas, opuścił Jezus także Ojca i Mat­kę, a poszedł za oblubienicą swoją, Kościołem, zjednoczył się z nią w jedno ciało, żywiąc ją Najświętszym Sakramentem Ołtarza, w którym odbywa ustawicznie duchowe zaślubiny z nami. Ofiarował się przebywać na ziemi ze swą oblubienicą, Kościołem, dopóki my wszyscy w niej i z Nim nie zgromadzi­my się w niebie. On też powiedział: „Bramy piekielne go nie przemogą”. Chcąc wprowadzić w czyn tę nieskończoną miłość do grzeszników, Jezus sam stał się człowiekiem, bratem grzesz­ników, by wziąć na siebie karę za wszystkie winy. Upadał pod brzemieniem smutku na widok wielkości tej winy i ogromu mąk przejednawczych, a jednak z radością poddał się woli Ojca Niebieskiego i zgodził się być ofiarą przebłagalną. A oto teraz ujrzał wszystkie cierpienia, walki i zniewagi, jakie miał znieść przyszły Kościół, Jego oblubienica, którą postanowił odkupić tak drogą ceną swojej krwi przenajświętszej. Musiał patrzeć na najboleśniejszą dla Niego niewdzięczność ludzką.

Przed duszą Jezusa stanęły jak żywe wszystkie przyszłe cierpienia Jego Apostołów, uczniów i przyjaciół. Widział, jak mały będzie z początku Kościół, jak później z jego wzrostem pojawią się zaraz kacerstwa i schizmy, w których przez pychę i nieposłuszeństwo pod różnymi formami próżności i pozornej samoobrony powtórzy się cała historia upadku grzechowego. Widział chytrość, przewrotność i złość mnóstwa chrześcijan, różne rodzaje kłamstwa i oszukańczych wykrętów dumnych nauczycieli. Widział wszystkie świętokradzkie zbrodnie występ­nych kapłanów i straszne tego następstwa. Widział ohydne spu­stoszenia w królestwie Bożym na ziemi, w tej żywej świątyni niewdzięcznej ludzkości, którą wśród mąk niewysłowionych zamierzał właśnie odkupić i umocnić własną krwią i życiem.

Tak przeciągały przed duszą boleściwego Jezusa w niezli­czonych rzędach obrazów zgorszenia i występki wszystkich stuleci aż po nasze czasy i dalej aż do skończenia świata, we wszystkich przejawach chorobliwego obłąkania, pysznego fałszu zagorzalstwa zaciekłego, fałszywego proroctwa, here­tyckiej zatwardziałości i złośliwości. Wszyscy odszczepieńcy, samozwańcy, fałszywi nauczyciele, obłudni naprawiacze, uwodziciele i uwiedzeni, wszyscy szydzili zeń i dręczyli Go, że nie jest przybity do krzyża odpowiednio i dogodnie dla ich pożądliwości i wytłumaczenia ich pychy. Darli więc i rozdzie­rali między siebie całodzianą szatę — Jego Kościół. Tłumy ich zniewalały Go, wyszydzały i zapierały się Go. Tłumy znów przechodziły mimo Niego, dumnie wzruszając ramionami i wstrząsając głową, chociaż wyciągał ku nim zbawcze ramiona, i szły prosto ku pochłaniającej ich przepaści. Wreszcie było mnóstwo takich, którzy nie śmieli jawnie zaprzeć się Go, ale ze wstrętem niewieściuchów milczkiem pomijali rany Kościoła, które sami pomagali rozdzierać, omijali Kościół, jak lewita owego nieszczęśliwego, który wpadł między zbójców Odłącza­li się od Jego poranionej oblubienicy, Kościoła, jak niewierne, tchórzliwe dzieci opuszczają w nocy matkę, napadniętą przez zbójców i morderców, którzy weszli przez wrota nienależy­cie przez nich strzeżone. I musiał z bólem patrzeć Jezus, jak zamiast bronić tę matkę, Jego oblubienicę, szli za opryszka- mi, unoszącymi zdobycz na pustynię, za złotymi naczyniami i porozrywanymi klejnotami. Patrzył z bólem, jak oddzieleni od prawdziwej winnej macicy, chronili się pod dzikie lato­rośle. Jak błędne owce, oddane na pastwę wilków, błąkali się po lichym pastwisku, gnani przez najemników, a nie chcieli wejść do owczarni Dobrego Pasterza, który oddał życie za swoje owce. Błądzili bez ojczyzny i schronienia, a umyślnie nie chcieli widzieć Jego miasta położonego na wysokiej górze, tak że nie sposób go nie dostrzec. Rozproszeni, bez łączno­ści, pozwalali, by miotał nimi zmienny wicher na piaskach pustyni, a nie chcieli widzieć domu Jego oblubienicy, Jego Kościoła zbudowanego na opoce, przy którym przyrzekł być aż do końca dni i którego nie przemogą bramy piekielne. Nie chcieli wejść przez wąską furtę, by nie potrzebowali zginać karku. Woleli iść za tymi, którzy kędy indziej, a nie drzwia­mi weszli do owczarni. Budowali różnorakie chwiejne domki na piasku bez ołtarza i ofiary, i do nich stosowali swą naukę. Stąd też we wszystkim sprzeciwiali się sobie, nie mogli się zrozumieć i nie mieli trwałego miejsca. Swe chwiejne chatki często burzyli, a zwaliska rozbijali do reszty o niewzruszony kamień węgielny Kościoła. Ciemności panowały w ich chat­kach, a nie szli do światła, zatkniętego na świeczniku w domu oblubienicy. Błąkali się na zewnątrz z zamkniętymi oczyma naokoło zamkniętego ogrodu Kościoła, którego woń utrzy­mywała ich jedynie przy życiu. Wyciągali ręce ku mgławicom, szli za błędnymi ognikami, prowadzącymi ich do bezwodnych studzien; stojąc tuż nad brzegami rowów, nie słuchali głosu nawołującej oblubienicy, z dumnym uśmiechem na ustach przymierali głodem, wywołując litość sług i posłańców, którzy zapraszali ich na gody weselne. Nie chcieli wejść do ogrodu, bo lękali się cierni ogrodzenia, więc oszołomiwszy się sami, ginęli — marli z głodu, nie mając pszenicy, i z pragnienia, nie mając wina; zaślepieni światłem własnego rozumu nazywali Kościół Słowa, które stało się Ciałem, niewidzialnym. Jezus widział to wszystko, smucił się i był gotów cierpieć za wszyst­kich, więc i za tych, którzy nie chcieli Go widzieć, nie chcie­li nieść za Nim krzyża w Kościele, Jego oblubienicy, której On sam oddał się w Najświętszym Sakramencie, w Jego mie­ście, zbudowanym na górze, które nie może zostać w ukryciu, w Jego Kościele, zbudowanym na opoce, którego nie zdołają przemóc bramy piekielne.

Wszystkie te niezliczone obrazy niewdzięczności ludzkiej i złego korzystania z gorzkiej śmierci przebłagalnej niebie­skiego Oblubieńca przesuwały się przed Jego oczyma, już to zmieniając się ciągle, już to powtarzając się po kilkakroć, by jeszcze zwiększyć Jego boleść. Szatan zaś w postaci różnych straszydeł na Jego oczach porywał i dusił ludzi odkupionych Jego krwią, a nawet naznaczonych Jego Sakramentem. Widział Jezus i opłakiwał wszystką niewdzięczność, całe zepsucie daw­niejszego, teraźniejszego i przyszłego chrześcijaństwa. Zdawało się, że wszystkie te widziadła, jakby żywe istoty, pełne ohydy i szyderstwa, a powtarzające się ciągle, obciążają duszę Jezusa brzemieniem nie do zniesienia, i trwoga niewysłowiona ogar­nęła Jego najświętszą ludzką naturę, a fałszywy głos kusiciela podszeptywał wciąż Jego człowieczeństwu: „Patrz! Za tyle nie­wdzięczności musisz ponosić takie cierpienia!”. Przeto Chrystus, Syn Człowieczy, wił się z bólu i załamywał ręce, jakby pchany niewidzialną siłą padał na kolana i znów się podnosił. Jego ludzka wola straszną toczyła walkę ze wstrętem, budzącym się w Nim wobec niewysłowionych męczarni, jakie miał ponieść za tak niewdzięczne plemię. Ta walka wewnętrzna stała się dla Niego tak ciężka, że grube krople krwawego potu spływały z Niego strumieniami na ziemię. W ucisku tym bezmiernym spoglądał Jezus wkoło, szukając pomocy, jakby chciał niebo, ziemię i światła firmamentu wezwać na świadków swych cier­pień. Zdawało mi się, że słyszę, jak woła: „Ach, czy możliwe jest znieść takie brzemię niewdzięczności? Dajcie świadectwo o moim ucisku!”

I rzeczywiście zdawało się, że księżyc i gwiazdy ruszają się ze swych posad i zbliżają się ku grocie; równocześnie uczułam, że w grocie zrobiło się jaśniej. Teraz po raz pierwszy zwróciłam uwagę na księżyc, czego dotychczas nie uczyniłam. Wydał mi się zupełnie inny niż zwykle. Nie była to jeszcze pełnia, ale mimo to zdawał się o wiele większy niż u nas. W środku jego tarczy widać było czarną plamę, wyglądającą jak krążek leżą­cy na płasko przed nim, a przez otwór w środku tego krążka padało światło na jeszcze niewypełnioną część tarczy. Czarna ta plama była niby góra. Wokoło księżyca było świetliste koło podobne do tęczy.

W czasie tej ciężkiej walki począł Jezus głośno utyskiwać. Głos ten doszedł do uszu trzech Apostołów, więc zerwali się z przestrachem i nasłuchiwali chwilę ze wzniesionymi rękoma, wreszcie chcieli pospieszyć do groty. Piotr wtenczas odsunął Jakuba i Jana i rzekł: „Pozostańcie! Ja pójdę sam”. Wszedłszy do groty, zapytał: „Mistrzu! Co się z Tobą dzieje?” Lecz zaraz wstrzymał się z wahaniem, ujrzawszy Pana w takim strachu, całego oblanego krwią, a widząc, że Jezus nie odpowiada i nawet go nie widzi, powrócił do tamtych dwóch i oznajmił im, że Jezus wciąż tylko jęczy i wzdycha, i nawet mu nie odpowie­dział. Smutek ich przeto zwiększył się jeszcze; zakrywszy gło­wy, usiedli i modlili się wśród łez.

Tymczasem znów zwróciłam uwagę na mego Oblubieńca, pozostającego w tak ciężkiej trwodze. Ohydne obrazy nie­wdzięczności i nadużycia przyszłych ludzi, których winę przy­jął na siebie i za których ofiarował się ponieść karę, coraz gwałtowniej napływały ku Niemu. Walka między Jego wolą a wstrętem ludzkiej natury wobec cierpienia wciąż nie ustawa­ła. Kilkakrotnie słyszałam, jak wołał: „Ojcze, czy możliwe jest wycierpieć za tych wszystkich? O mój Ojcze, jeśli nie może ominąć Mnie ten kielich, niech się stanie wola Twoja!” Wśród licznych obrazów źle użytego Boskiego miłosierdzia uwijał się wciąż szatan w rozmaitych obrzydliwych postaciach uosabiających zbrodnię. Raz jawił się jako olbrzym o ciemnej skórze, to znów jako tygrys, lis, wilk, smok lub gad; nie były to wprawdzie wiernie oddane postacie tych zwierząt, tylko głów­ne, istotne zarysy, pomieszane z jakimiś innymi obrzydliwymi formami. Żadne z tych zwierząt nie było właściwie doskona­łym zwierzęciem, bo zohydzały je karykatury, wyobrażające rozkład, ohydę, przerażenie, opór, grzech, słowem kształty diabelskie. Wszystkie zaś te postacie diabelskie napędzały, uwo­dziły, dusiły i rozrywały wobec Jezusa całe tłumy ludzi, dla których odkupienia z mocy szatana Jezus wstąpił na drogę gorzkiej śmierci krzyżowej. Wąż z początku rzadko się poja­wiał, za to na ostatku ukazał się w olbrzymiej postaci z koroną na głowie, otoczony ze wszystkich stron tłumami wszelkiego stanu i płci, i cała ta chmara zaciekłych zbirów runęła na Jezu­sa. Wszyscy uzbrojeni byli w najrozmaitsze narzędzia katuszy i tortur oraz oręż wszelkiego rodzaju. Chwilami bili się między sobą, to znów z podwójną wściekłością rzucali się wspólnie na Jezusa. Straszny to był widok. Wszyscy na wyścigi szydzili, przeklinali, pluli, wylewali plugastwa różne, miotali pociski, kłuli i cięli Jezusa. Ich bronie, miecze i włócznie podnosiły się i opadały jak cepy na ogromnym klepisku, a wszystko dyba­ło z wściekłością na to niebiańskie ziarnko pszeniczne, które dostało się do ziemi i w niej umarło, by w tysiąckrotnym owo­cu żywić wszystkich wiecznie chlebem żywota.

Widziałam wśród tych tłumów rozjuszonych mar, z których niejedna wydawała mi się ślepa, Jezusa drżącego, przerażonego, jak gdyby ich broń rzeczywiście Go dosięgała, weń godziła i zadawała Mu rany. Chwiał się na wszystkie strony, to się pod­nosił, to znów upadał. A wąż, uwijający się pośród tej hordy, wciąż na nowo podszczuwał ich do wściekłości, bił ogonem na wszystkie strony, a kogo obalił lub chwycił w swe sploty, zaraz dławił, rozdzierał i pożerał. Zdziwiona tym wszystkim, otrzy­małam objaśnienie, że te tłumy niezliczone, dręczące Jezusa, są to wszyscy ci, którzy w jakikolwiek sposób znieważają Zbawi­ciela, ukrytego prawdziwie, rzeczywiście i istotnie w Najświęt­szym Sakramencie z Bóstwem i człowieczeństwem, z ciałem, krwią i duszą, pod postaciami chleba i wina. Rozpoznałam wśród tych Jego wrogów wszelkiego rodzaju profanatorów Najświętszego Sakramentu, tego żywego zadatku Jego nieprze­rwanej, osobistej obecności w Kościele katolickim. W tych uosobionych marach widziałam najrozmaitsze rodzaje znie­ważania Najświętszego Sakramentu, począwszy od zaniedbania, nieuszanowania i opuszczenia, aż do wyraźnej pogardy, nad­użycia i najohydniejszego świętokradztwa; począwszy od zwrócenia się ku bożyszczom światowym, ku pysze i fałszy­wej wiedzy, aż do błędnych nauk, niewiary, zaciekłego fana­tyzmu, nienawiści i krwawych prześladowań. W tłumie tym znaleźć można było osobników wszelkiego rodzaju, mianowi­cie ślepych, chromych, głuchych, niemych, a nawet dzieci nie­letnie. Ślepych, którzy nie chcieli widzieć prawdy; chromych, którzy, widząc ją, nie chcieli przez lenistwo iść za nią; głu­chych, którzy nie chcieli słuchać przestróg Pana i Jego gróźb; niemych, którzy nawet mieczem słowa nie chcieli walczyć za Niego; wreszcie dzieci w towarzystwie światowych, zapomina­jących o Bogu rodziców i nauczycieli przesyconych rozkoszami świata, otumanionych czczym mędrkowaniem, ze wstrętem odwracających się od rzeczy Boskich, a ginących na zawsze z powodu ich braku. Widok dzieci w tym tłumie sprawiał mi największą przykrość, bo przecież Jezus tak kochał dzieci. Między nimi najwięcej było źle wychowanych i niedouczonych ministrantów niegodnie służących do Mszy świętej, którzy nie czcili należycie Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Wina ich spadała po części na nauczycieli i nieuważnych zarząd­ców świątyń. Wreszcie z przerażeniem ujrzałam, że do znie­ważania Jezusa w Najświętszym Sakramencie przyczyniało się wielu kapłanów rozmaitych stopni hierarchii kościelnej, nawet takich, którzy sami mieli się za wierzących i pobożnych. Z wielu tych nieszczęśliwców wspomnę jeden tylko rodzaj. Byli to tacy, którzy wierzyli w obecność żywego Boga w Naj­świętszym Sakramencie, czcili Go i stosownie do tego nauczali lud, lecz z tej obecności Boga na ołtarzu niewiele sobie robili, a mianowicie nie starali się i nie dbali o pałac, tron, namiot, siedzibę i strój królewski tego Króla nieba i ziemi, to znaczy nie starali się utrzymać w porządku i schludności kościoła, ołtarza, tabernakulum, monstrancji żywego Boga, a także naczyń, sprzętów, ozdób, strojów, wszystkich w ogóle przy- borów i rzeczy kościoła, który jest domem Bożym. Wszystko to pozostawiali ci kapłani w opuszczeniu na pastwę pyłu, rdzy, zbutwienia i wieloletniego niechlujstwa, a służbę Bożą, to zna­czy obrzędy religijne, odprawiali od niechcenia i opieszale; choć więc jeszcze nie popełniali świętokradztwa, to jednak pozbawiali te obrzędy zewnętrznej godności i blasku Boże­go. Nie było to zaś z powodu rzeczywistego ubóstwa, tylko ospałości uczuć, gnuśności, niedbalstwa, oddania się marnym rzeczom doczesnym, nieraz także samolubstwa i wewnętrz­nej śmierci duchownej; zaniedbanie takie widziałam nawet w kościołach zamożnych i dostatnich. Owszem, wielu było takich, którzy rozmiłowani w okazałości światowej, pousuwali najwspanialsze i najczcigodniejsze pamiątki dawnych pobożniejszych czasów, a zastąpili je czczym blichtrem. A to, co robili bogaci przez zbytek chełpliwości i pychy, naśladowali niero­zumnie ubożsi z braku prostoty i pokory. Przyszedł mi zaraz na myśl nasz biedny kościółek klasztorny, w którym także stary, piękny ołtarz z kamienia przykryto drewnem naśladującym marmur, co mnie zawsze bardzo smuciło.

Te zniewagi Jezusa w Najświętszym Sakramencie zwięk­szało jeszcze wielu zarządców Kościoła, którym brakło na tyle poczucia sprawiedliwości i obowiązku, że ze Zbawicie­lem obecnym na ołtarzu trzeba przynajmniej dzielić się tym, co się ma, bo przecież On przez śmierć oddał się za nas cały i cały pozostawił nam siebie w Sakramencie Ołtarza. Widzia­łam nieraz, że pod tym względem lepiej się działo w miesz­kaniach najuboższych niż w kościele, przybytku Pana nieba i ziemi. Jakże gorzko smuciła Jezusa, który siebie samego dał nam za pokarm, ta niegościnność i nieużyteczność. Jakież udręczenie sprawiali Mu tu w Ogrójcu ci wszyscy Jego nie­dbali słudzy! Przecież nie potrzeba na to bogactwa, by ugościć Tego, który wynagradza tysiąckrotnie nawet kubek zimnej wody podanej pragnącemu. A On sam jakże jest nas spragnio­ny! Jakże więc ma nie narzekać, jeśli kubek podany Mu jest brudny, a woda — pełna robactwa. Taka opieszałość stała się nieraz powodem zgorszenia dla słabych na duchu, przez to także świątynie ulegały znieważeniu, a kościoły stały pustką; kapłani tacy popadali w pogardę, więc wnet też i w sercach wiernych Kościoła zagnieżdżały się brud i opieszałość. Widząc, w jakim zaniedbaniu pozostawiają kapłani tabernakulum na ołtarzu, i oni nie oczyszczali z brudu przybytku serca swego na przyjęcie weń Boga żywego. Ci więc niedbali, nierozumni kapłani byli przyczyną tego, że Chrystus musiał wchodzić do brudnych, grzechem skażonych serc. Gdy chodziło o przypochlebienie się książętom i dostojnikom świata, o zaspokojenie ich zachcianek i światowych planów, to tacy kapłani zawsze znajdowali czas, by zająć się tym gorliwie, a tymczasem Król nieba i ziemi leżał jak Łazarz przed drzwiami, łaknąc nadarem­nie okruchów miłości, bo i tego Mu nie podano. Rany, które Mu zadaliśmy, przychodziły lizać psy, to znaczy wciąż upada­jący grzesznicy, którzy podobnie jak żarłoczne psy wyrzucają z siebie spożyty pokarm i znowu chciwie wracają do żeru.

Gdybym opowiadała cały rok, nie skończyłabym wyliczać tych wszystkich zniewag, jakie zadano i zadawać miano Jezu­sowi w Najświętszym Sakramencie. Jakaż więc boleść przej­mowała Jezusa, gdy widział to wszystko, gdy poznawał jasno, jak ludzie odwdzięczą Mu się za Jego oddanie się dla nas i za nas. A te tłumy przyszłych Jego znieważycieli, stosownie do rodzaju przewinienia różną opatrzone bronią, rzucały się teraz na znękanego, strwożonego Jezusa, przygniatając Go do ziemi. Widziałam między nimi niegodne sługi Kościoła wszystkich stuleci, lekkomyślnych, grzesznych kapłanów, niegodnie spra­wujących Mszę świętą i udzielających Najświętszego Sakra­mentu, a zarazem tłumy takich, którzy obojętnie lub niegodnie przyjmowali Najświętszy Sakrament. Mnóstwo było takich, dla których źródło wszelkiego błogosławieństwa, tajemnica Boga żywego, stała się słowem przysięgi lub przekleństwa w zło­ści. Byli tam zaciekli żołdacy i słudzy szatana, którzy rozsy­pywali najświętsze Dobro, zanieczyszczali święte naczynia, poniewierali haniebnie, a nawet bezcześcili w strasznej sza­tańskiej służbie bożyszczom. Obok tych niesłychanych, bru­talnych zniewag, były tu uosobione zniewagi Jezusa bardziej wyrafinowane, przebiegłe, a nie mniej ohydne. Było więc wielu takich, którzy przez zły przykład i zdradliwe nauki stracili wia­rę w obietnicę obecności Jezusa w Najświętszym Sakramencie, więc też przestali czcić z pokorą obecnego tam Zbawiciela. Między nimi widziałam sporo grzesznych nauczycieli, zbłą­kanych z drogi prawdy. Walczyli oni z początku z sobą, lecz w końcu wspólnymi siłami uderzyli na Jezusa w Najświętszym Sakramencie Kościoła Chrystusowego. Widziałam, jak heretycy, ci naczelnicy sekt, obrzucali zniewagami kapłaństwo Kościoła, podawali w wątpliwość i zaprzeczali obecności Jezusa w tajem­nicy Najświętszego Sakramentu, tak jak On ją sam przekazał Kościołowi, a Kościół wiernie przechował. A przez swe krętackie wywody odrywali od serca Jezusa mnóstwo ludzi, za których przelał swą krew. Ach, straszny to był widok! Przed oczyma miałam Kościół jako Ciało Jezusa, którego pojedyn­cze członki złączone były Jego gorzkimi cierpieniami. A od tego żywego Ciała odrywały się całe kawały, boleśnie pora­nione i poćwiartowane; były to wszystkie owe kacerskie sekty i rodziny, i ich potomstwo odpadłe od społeczności Kościo­ła. Z jakąż boleścią niezmierną spoglądał za tymi odpadłymi członkami swego Ciała świętego i biadał nad nimi! On, który siebie samego oddał jako pokarm w Najświętszym Sakramen­cie, by rozproszoną i rozbitą na niezliczone cząstki ludzkość zebrać w jedno ciało Kościoła, swej oblubienicy, widział się teraz w tym Ciele oblubienicy rozbitym i rozszarpanym przez złe owoce drzewa rozdwojenia. Stół zjednoczenia w Najświęt­szym Sakramencie, najwyższe dzieło Jego miłości, w którym na wieki chciał pozostać wśród ludzi, stał się przez fałszywych nauczycieli kamieniem granicznym, oddzielającym ludzi, i tu, przy świętym stole, gdzie żywy Bóg sam jest pokarmem i gdzie jedynie mogą się wszyscy łączyć w jedno ku zbawieniu, musia­ły się dzieci Jego oddzielać od niewiernych i zbłąkanych, by nie stać się winnymi cudzych grzechów. W ten sposób całe naro­dy odrywały się od serca Jezusa, tracąc uczestnictwo w całej skarbnicy łask pozostawionych Kościołowi. Jakże przykro było patrzeć, jak najpierw nieliczne jednostki oddzielały się od Ciała Jezusa i szły precz, a potem wracały, wzmocnione już jako całe narody; wszyscy ci odpadli od Kościoła, zdziczali i rozwścieczeni w niewierze, zabobonach, błędnych zasadach, pysze i fałszywej umiejętności światowej, poróżnieni w naj­świętszych uczuciach, stawali zrazu wrogo naprzeciw siebie, lecz wnet, złączeni w nieprzejrzane hordy, rzucali się z szałem na Kościół; a wśród nich uwijał się wąż, pobudzał do nowej wściekłości i między nimi samymi szerzył spustoszenie. Jezus zaś odczuwał to tak boleśnie, jakby własne Jego ciało darto w niezliczone strzępki. Widział i czuł w tym ucisku całe jado­wite drzewo odszczepieństwa, ze wszystkimi gałązkami i owo­cami mnożącymi się wciąż aż do końca dni, kiedy to pszenicę zbierze się do stodoły, a plewy rzuci w ogień.

Widok ten był czymś tak potwornym, okropnym, że pod­czas jego trwania postać mego niebieskiego Oblubieńca poło­żyła mi rękę na piersi, mówiąc: „Nikt jeszcze tego nie widział, a i twoje serce pękłoby z przerażenia, gdybym go nie trzymał”.

I na samego Jezusa strasznie oddziałał ten widok. Krew spływała Mu w grubych, ciemnych kroplach po bladym obli­czu, włosy, zwykle gładko przyczesane, pozlepiały się krwią, najeżyły i powikłały, a broda także była pokrwawiona i potar­gana. Po ostatnim obrazie, w którym dzikie hordy tak roz­dzierały Jego ciało, wyszedł z jaskini, jakby szukając schronienia, i poszedł ku trzem Apostołom. Litość brała patrzeć na Niego. Szedł chwiejnie, zataczając się, jakby przywalony olbrzymim ciężarem; zdawało się, że lada chwila upadnie. Apostołowie nie leżeli na ziemi, jak za pierwszym razem, lecz siedzieli, oparł­szy zakryte głowy na kolanach, jak to wedle tutejszego zwy­czaju zwykli siedzieć ludzie w żałobie lub na modlitwie, ale i teraz zdrzemnęli się, pokonani smutkiem, trwogą i znuże­niem. Gdy jednak Jezus, drżąc i stękając, zbliżył się ku nim, pozrywali się z ziemi. Ujrzawszy Go w bladym świetle księżyca, zgiętego, z zapadniętą piersią, z krwawym, bladym obliczem i potarganymi włosami, w postawie ku nim pochylonej, nie poznali Go w pierwszej chwili — tak strasznie był zmienio­ny. Dopiero gdy załamał ręce, skoczyli ku Niemu i z miłością wielką podparli Go, by nie upadł. A Jezus w smutku wielkim oznajmił im, że jutro będzie zabity, że już za godzinę pojmą Go, zawloką przed sąd, będą dręczyć, wyszydzać, biczować, a wreszcie w okrutny sposób zabiją. Opowiedział im wszyst­ko, co musi wycierpieć do jutrzejszego wieczoru, polecił im zarazem pocieszyć w smutku Najświętszą Pannę i Magdale­nę. W ten sposób rozmawiał z nimi kilka minut, a właściwie sam mówił, Apostołowie bowiem ze smutku i przerażenia Jego wyglądem i słowami nie wiedzieli, co mówić i myśleć. Przypuszczali nawet, że może postradał zmysły. Jezus chciał wrócić do groty, ale nie miał już sił, więc Jan i Jakub odpro­wadzili Go tam i wrócili zaraz na swoje miejsce. Było to mniej więcej kwadrans po jedenastej.

Tymczasem Najświętsza Panna przebywała w domu Marii Marka, także zdjęta wielką trwogą i smutkiem. Wyszedłszy z Magdaleną i Marią Marka do ogrodu, upadła tu na kolana na płycie kamiennej i w skupieniu, zapomniawszy o całym otoczeniu, widziała tylko i czuła cierpienia swego Boskiego Syna. Już przedtem wysłała ludzi dla zasięgnięcia wiadomości o Nim, lecz nie mogąc się ich doczekać, sama teraz wyszła z Magdaleną i Salome i w wielkiej trwodze chodziła po dolinie Jozafata. Na twarzy miała zasłonę, co chwilę wyciągała ręce ku Górze Oliwnej, widziała bowiem w duchu Jezusa pocącego się krwią ze smutku i trwogi, więc chciała niejako otrzeć Mu oblicze swymi rękami. Dusza Jej rwała się gwałtownie ku uko­chanemu Synowi, a On odczuwał tę Jej troskę, bo w chwilach takich także spoglądał w tę stronę, jakby szukając u Niej ratun­ku w swej dusznej trwodze. Ich łączność duchowa przedsta­wiała mi się w widzeniu pod postacią promieni, które te dwie umiłowane dusze posyłały sobie nawzajem. I o Magdalenie pamiętał Jezus, odczuwał jej boleść, więc i do niej duchem zwracał się nieraz; wiedział, że po Matce ona kocha Go naj­bardziej, i dlatego polecił Apostołom pocieszyć ją. Jako Bóg    widział On, jakie cierpienia czekają ją jeszcze i że już do swej śmierci nie obrazi Go żadnym grzechem.

W tym samym czasie, mniej więcej kwadrans po jedena­stej, reszta Apostołów, to znaczy owych ośmiu, znowu zebrała się w altanie ogrodu getsemańskiego. Wzruszeni byli bardzo i zalęknieni, i ciężko walczyli z opadającymi ich pokusami. Każdy z nich obmyśliwał dla siebie jakąś kryjówkę, a w duchu zadawał sobie z troską pytanie: „Co poczniemy, gdy Jego zabi­ją? Oto wyrzekliśmy się naszego mienia, opuściliśmy wszystko, a teraz biedacy, wystawieni jesteśmy na pośmiewisko świata. Zdaliśmy się całkiem na Niego, a On teraz sam jest taki bezsil­ny i przygnębiony, że daremnie szukać u Niego jakiejkolwiek pociechy!” Zasiadłszy w altanie, rozmawiali długo, aż wresz­cie sen ich zmorzył. Inni uczniowie błądzili także po okolicy i dopiero zasięgnąwszy wieści o ostatnich przepowiedniach Jezusa co do grożącego niebezpieczeństwa, prawie wszyscy cofnęli się do Betfage.

Jezus, powróciwszy do groty, rozpoczął na nowo modły. Przezwyciężył już odrazę swej ludzkiej natury do mąk, ale znużony bardzo walką i strwożony, tak się modlił: „Ojcze mój, jeśli taka jest Twoja wola, oddal to ode Mnie, lecz nie moja, ale Twoja wola niech się stanie!”

Wtem rozstąpiła się przed Nim ziemia, w głąb której po świetlistej smudze wiodły schody do otchłani. W niej ukazali się Adam, Ewa, wszyscy Patriarchowie, sprawiedliwi rodzice Jego Matki i Jan Chrzciciel, wszyscy czekali z utęsknieniem Jego przybycia i wyzwolenia ich. Przeto serce Jego, miłością gorejące, wzmocniło się i pokrzepiło tym widokiem, gdyż to On przecież miał tym duszom tęskniącym za Niebem otwo­rzyć je przez swą śmierć. On miał je wyprowadzić z więzienia tęsknoty do wiecznej szczęśliwości.

Po tych dziedzicach Nieba ze Starego Zakonu, którym Jezus się przyjrzał z prawdziwym wzruszeniem, przeprowadzili przed Nim aniołowie orszak wszystkich przyszłych błogosławionych, którzy, łącząc swe walki duchowe z zasługami mąk Chrystusa, przez Niego mieli połączyć się z Ojcem Niebieskim. Był to nie­opisanie piękny, pokrzepiający na duchu widok, przywodzący Jezusowi na pamięć najskrytszą a niewyczerpaną moc zbaw­czą i uświęcającą czekającej Go śmierci odkupienia. Wszyscy przechodzili przed Jezusem podzieleni na grupy, stosownie do rodzaju i godności, strojni w cierpienia i dobre dzieła dokona­ne za życia. Szli więc Apostołowie, uczniowie, dziewice i nie­wiasty, wszyscy męczennicy, pustelnicy i wyznawcy, papieże i biskupi, wszyscy przyszli zakonnicy i w ogóle wszyscy, którzy mieli być zbawieni. Przystrojeni oni byli w zwycięskie wieńce swych cierpień i umartwień; rozmaitość kwiatów w wieńcach, kształt tychże, barwa, zapach i siła wynikały z różności ich cierpień i zwycięskich walk za życia, w których zdobyli sobie chwałę niebieską. Lecz całe ich życie i działalność, całe zna­czenie i siła ich walk i zwycięstw, cały blask i świetność ich tryumfu, opierały się jedynie na połączeniu ich zasług z zasłu­gami Jezusa Chrystusa. Wszystkich członków tego tłumnego orszaku łączyło wzajemne oddziaływanie, jakaś ścisła łączność panowała między nimi, a wszyscy czerpali z jedynej krynicy życia, z Najświętszego Sakramentu i męki Zbawiciela. Zjawisko to było dziwne i niewypowiedziane. Nic tam nie było przy­padkowego; każda najdrobniejsza czynność, wygląd i strój, męczeństwo i zwycięstwo, wszystko na pozór tak różnorodne, łączyło się w jedną nieskończoną harmonię, w jeden zgodny akord. A jedność ta wszystkich najróżnorodniejszych rzeczy wypływa z barwnych promieni świetlnych jedynego słońca, z męki Chrystusa Pana, wcielonego Słowa, w którym jest życie, a życie jest światłem ludzi — świecącym w ciemnościach, któ­re nie mogą Go ogarnąć.

Tak z jednej strony patrzył Jezus na dusze sprawiedliwych w otchłani, z drugiej przesuwał się przed oczyma Jego duszy cały Kościół przyszłych świętych; z jednej strony widział tęsk­notę Patriarchów, z drugiej zwycięski pochód przyszłych bło­gosławionych, a oba te widzenia uzupełniały się nawzajem i wyrównywały, otaczając jakby jedną wielką zwycięską koroną tchnące miłością serce Zbawiciela. Dusza Jezusa, przyjąwszy na siebie wszelkie ludzkie cierpienia, czerpała z tego wzrusza­jącego widoku moc i pokrzepienie. Ach! Tak dalece miłował Jezus swych braci, swe stworzenia, że nawet za cenę jednej jedynej duszy byłby chętnie wycierpiał całą mękę! Obrazy te przedstawiały się jako przyszłe, unosząc się ponad ziemią.

Lecz znikło to pocieszające widzenie, a nowe katusze zaczę­ły się dla Jezusa. W grocie pojawiła się wielka liczba aniołów i ci zaczęli Mu przedstawiać całą Jego mękę, począwszy od pocałunku Judasza aż do ostatniego słowa na krzyżu. Prze­suwali obrazy nisko nad ziemią, bo też i męka miała się już nie­długo zacząć, a każdy tuż przed Nim, by można było widzieć go wyraźnie. Było tam przedstawione wszystko, co widzia­łam nieraz, rozważając mękę Pańską. A więc zdrada Judasza, ucieczka uczniów, szyderstwa i zniewagi przed Annaszem i Kajfaszem, zaparcie się Piotra, wyrok Piłata, wyszydzenie przez Heroda, biczowanie i cierniem ukoronowanie, wyrok śmierci, upadek pod ciężarem krzyża, spotkanie Najświętszej Panny i Jej omdlenie, wyszydzenie Jej przez oprawców, okrutne przybicie do krzyża, podniesienie krzyża, szyderstwa faryze­uszów, boleść Marii Magdaleny i Jana, przebicie boku, sło­wem wszystko, wszystko przesuwało się przed duszą Jezusa jasno i wyraźnie ze wszystkimi szczegółami. Z lękiem i wzru­szeniem Jezus oglądał wszystkie najmniejsze ruchy, słuchał wypowiadanych słów i odczuwał wszystko. Brał jednak chęt­nie te męki na siebie, poddawał się im chętnie z miłości ku ludziom. Najbardziej zasmucała Go konieczność sromotnego obnażenia na krzyżu, by zmazać nieczystość ludzi. Błagał, by mogło Go to ominąć, a przynajmniej, by pozostawiono Mu opaskę na biodrach. Rzeczywiście miał pod tym względem otrzymać pomoc, nie od krzyżujących Go, lecz od pewnego poczciwego człowieka.

Tymczasem Najświętsza Panna chodziła wciąż jeszcze z dwie­ma świętymi niewiastami po dolinie Jozafata, wespół odczu­wając w duchu żywo trwogę i smutek Syna swego w Ogrójcu. A Jezus nawzajem widział i czuł tę boleść i smutek swej Naj­świętszej Matki.

Po zakończeniu przedstawiania męki aniołowie zniknęli, zniknęły i obrazy, a Jezus upadł jak konający na twarz. Krwawy pot gwałtowniej jeszcze niż przedtem spływał z Niego, przecie­kając nawet w niektórych miejscach przez żółtą szatę, w którą był ubrany. W grocie panowała teraz ciemność.

Wtem spłynął w powietrzu ku Jezusowi anioł, większy, o wyraźniejszych kształtach i bardziej do zwykłego człowie­ka podobny niż aniołowie poprzedni. Ubrany był w długą, powiewną suknię kapłańską, przybraną ozdobami w kształcie pędzla, przed sobą trzymał w rękach małe naczynie, podob­ne kształtem do kielicha używanego przy udzielaniu Komu­nii świętej. We wnętrzu tego kielicha unosił się mały, cienki, czerwonawo błyszczący kąsek owalnego kształtu, wielkości mniej więcej ziarnka bobu. Anioł unosząc się przed Jezusem w postawie poziomej, wyciągnął ku Niemu prawą rękę, a gdy Jezus się podniósł, podał Mu do ust ów błyszczący kąsek i dał Mu się napić ze świetlistego kielicha, zaraz potem zniknął.

Jezus więc dobrowolnie wychylił kielich swych cierpień otrzymał wzmocnienie na duchu, po czym pozostał jeszcze kilka minut w grocie na modlitwie dziękczynnej. Smutny był wprawdzie, ale już tak dalece nadnaturalnie wzmocniony, że bez trwogi i niepokoju mógł śmiałym krokiem pójść do uczniów. Blady był jeszcze i mizerny, ale postawa Jego była już prosta, krok pewny. Chustką od potu Jezus osuszył twarz  i otarł nią głowę; włosy były jeszcze mokre od potu i krwi i pozlepiane w kosmyki.

Wreszcie opuścił Jezus grotę. Na księżycu znać jeszcze było jak przedtem owe dziwne plamy i kółko, ale światło księżyca i gwiazd wydawało się już teraz naturalniejsze, nie takie jak przedtem, kiedy w grocie Jezusa przebywały te straszne trwogi.

Zbliżywszy się do Apostołów, Jezus zastał ich jak pierwszy raz śpiących na terasie; spali w najlepsze, pozakrywawszy gło­wy. Wtedy rzekł Jezus do nich: „Nie czas teraz spać; wstańcie i módlcie się, gdyż zbliża się godzina, w której Syn Człowieczy wydany będzie w ręce grzeszników. Wstańcie i chodźmy naprze­ciw! Patrzcie, zbliża się zdrajca. O, lepiej byłoby dla niego, gdyby się był wcale nie urodził!”. Apostołowie zerwali się i trwożnie rozglądali się wkoło, a Piotr po chwili namysłu zawołał gwał­townie: „Mistrzu, zawołam resztę naszych i będziemy Cię bro­nić!” Wstrzymał go Jezus i pokazał im w pewnym oddaleniu w dolinie, jeszcze po tamtej stronie potoku Cedron, gromadę zbrojnych żołdaków zbliżających się z pochodniami, i powtó­rzył raz jeszcze, że jeden z nich zdradzi Go, co Apostołowie oczywiście uważali za niemożliwe. Spokojnie mówił Jezus jesz­cze chwilę z Apostołami, powtórnie polecił im pocieszyć Naj­świętszą Pannę, a wreszcie rzekł: „Czas już iść naprzeciw; chcę bez oporu oddać się w ręce nieprzyjaciół”. Zaraz też wyszli wszyscy czterej z Ogrodu Oliwnego naprzeciw siepaczy, na drogę oddzielającą Ogrójec od ogrodu getsemańskiego.