Droga krzyżowa

/według objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich/

37. Jezus niesie krzyż na Golgotę

Za Piłatem opuściła forum (rynek, na którym odbywały się sądy) większa część żołnierzy i ustawiła się przed pałacem w gotowości do pochodu; mała garstka pozostała przy skazań­cach. Wnet jednak nadjechało na koniach dwudziestu ośmiu uzbrojonych faryzeuszów, między nimi owych sześciu zacię­tych nieprzyjaciół Jezusa, którzy już byli przy pojmaniu Pana na Górze Oliwnej. Siepacze zaprowadzili Jezusa na środek forum, a równocześnie bramą zachodnią kilku niewolników przyniosło drzewo krzyża, rzucając je z trzaskiem Jezusowi pod nogi. Oba boczne, cieńsze ramiona były przywiązane powro­zami do grubej, ciężkiej belki i dopiero na miejscu miano je wstawić. Topór, klocek pod nogi i nowy kawałek, który miano dodać u góry, tudzież inne narzędzia nieśli słudzy katowscy.

Ujrzawszy przed sobą na ziemi krzyż, upadł Jezus na kolana, objął go rękoma i ucałował trzykroć, przy czym odmówił po cichu wzruszającą modlitwę do Ojca Niebieskiego, w której dziękował Mu, że już zaczyna się odkupienie ludzi. Jak kapłani w krajach pogańskich obejmowali rękami nowo postawiony ołtarz, tak Jezus obejmował krzyż, wieczny ołtarz wynagra­dzającej krwawej ofiary. Wnet jednak szarpnęli Nim siepacze, by się wyprostował, i musiał biedny, osłabiony, wziąć na siebie ciężką belkę; dźwignął ją na prawe ramię, przytrzymując prawą ręką, siepacze niewiele Mu pomagali, znęcając się jeszcze nad Nim. Widziałam za to, że pomagali Jezusowi aniołowie, dla innych niewidzialni, bo sam o własnych siłach nie dałby sobie rady. Tak klęczał Jezus, pochylony pod ciężarem, i modlił się, a tymczasem kaci zakładali obu łotrom na kark poprzeczne ramiona ich krzyży, oddzielone od głównego ramienia, i przy­wiązywali im do nich ręce. Ramiona te były nieco wygięte; przed ukrzyżowaniem przymocowywano je do górnego koń­ca głównego pnia. W ten sposób mniej byli obciążeni łotrzy niż Jezus; dźwigali bowiem tylko poprzeczne ramiona swych krzyży, a główne belki wraz z innymi sprzętami nieśli za nimi niewolnicy. Od strony pałacu Piłata dał się słyszeć głos puzo­nu, co było umówionym znakiem do rozpoczęcia pochodu. Zaraz też jeden z konnych faryzeuszów zbliżył się do Jezusa klęczącego jeszcze i rzekł: „No, skończyły się piękne słówka i mówki! Naprzód! Naprzód! Trzeba już raz się Go pozbyć!” Siepacze poderwali Jezusa z ziemi; teraz całym już ciężarem cisnął Go krzyż, który i my obowiązani jesteśmy nosić za Nim, według słów Jego świętych, wiecznie prawdziwych. Tak rozpo­czął się ten haniebny na ziemi, a w Niebie tryumfalny pochód Króla królów.

U tylnego końca krzyża przywiązano dwa powrozy i te trzy­mali w rękach dwaj siepacze, unosząc krzyż nieco do góry, by nie wlókł się po ziemi. Po obu stronach w pewnym oddaleniu szli znów czterej siepacze, trzymając powrozy przywiązane do pasa Jezusa, ściskającego środek ciała. Zebrany w fałdy płaszcz podwiązany był pod piersiami. Z tym drzewem krzyża na barkach przypominał mi Jezus Izaaka, niosącego na górę drewno na całopalną ofiarę z siebie samego.

Dźwięk trąby był umówionym znakiem do rozpoczęcia pochodu. Piłat bowiem miał z oddziałem wojska towarzyszyć pochodowi przez miasto, by zapobiec możliwemu rozruchowi. Siedział na koniu w pełnej zbroi, otoczony oficerami i gro­madą jeźdźców; za nim postępował oddział piechoty złożo­ny z trzystu legionistów, pochodzących znad granicy Włoch i Szwajcarii.

Wyruszono wreszcie na Golgotę w następującym porządku. Przodem szedł trębacz, trąbiący na rogu każdej ulicy i ogła­szający grzmiącym głosem wyrok. Kilka kroków za nim szła gromada chłopców i pachołków, niosących potrzebne przy- bory, jako to powrozy, gwoździe, topory, kosze z narzędzia­mi i napój; silniejsi nieśli drągi, drabiny i drzewce krzyży obu łotrów; drabiny były to żerdzie poprzetykane poprzecznymi szczeblami. Za pachołkami postępowało kilku jezdnych fary­zeuszów, a za nimi młody chłopiec, nie całkiem jeszcze zepsuty, niosący przed sobą napis na krzyż, ułożony przez Piłata; on również niósł na przerzuconym przez ramię drążku koronę cierniową Jezusa, bo z początku zdawało się Żydom, że Jezus, ubrany w nią, nie będzie mógł nieść krzyża.

Teraz dopiero szedł Pan nasz i Zbawiciel, pochylony i chwie­jący się pod ciężarem krzyża, zmordowany, poraniony biczami, potłuczony. Od wczorajszej Ostatniej Wieczerzy nie jadł nic, nie pił ani nie spał, przez cały czas katowano Go bezlitośnie; siły Jego wyczerpały się utratą krwi, ranami, gorączką, prag­nieniem, nieskończonym udręczeniem ducha i ciągłą trwogą; więc też zaledwie mógł się utrzymać na drżących, chwiejnych, poranionych nogach. Prawą ręką starał się z trudem przytrzy­mywać fałdzistą suknię, hamującą Jego niepewny krok. Dwaj siepacze ciągnęli Go naprzód na długich powrozach, dwaj drudzy popędzali Go z tyłu; sznury u pasa przeszkadzały Mu przytrzymywać długą suknię, więc nie miał pewnego kroku. Ręce nabrzmiałe miał i poranione od gwałtownego krępo­wania. Oblicze pokryte było sińcami i ranami, broda i włosy rozczochrane, pozlepiane zaschłą krwią. Ciężar krzyża i krę­pujące więzy wciskały Mu ciężką, wełnianą suknię w pora­nione ciało, a wełna przylepiała się do Jego rozkrwawionych na nowo ran. Wśród szyderstwa i złości wrogów szedł Jezus cichy, wynędzniały nad wyraz, udręczony, a kochający; usta Jego szeptały słowa modlitwy, we wzroku czytało się nieme  błaganie, cierpienie bezmierne, a zarazem przebaczenie. Dwaj siepacze, podtrzymujący na sznurach koniec krzyża, przeszka­dzali tylko Jezusowi i utrudniali Mu dźwiganie, bo nie uważali wcale na to, by iść równo i na równej wysokości nieść krzyż. Po obu bokach orszaku maszerowali w odstępach żołnierze uzbrojeni w kopie.

Za Jezusem szli obaj łotrzy, prowadzeni na sznurach, każ­dy przez dwóch siepaczy. Jak już mówiliśmy, dźwigali oni na karku poprzeczne ramiona swych krzyży, do których końców przywiązano im ręce. Obaj byli nieco oszołomieni, bo przed wyruszeniem dawano im pić jakiś napój odurzający. Dobry łotr był cichy i spokojny, drugi natomiast złościł się i klął zuchwale. Siepacze byli niskiego wzrostu, krępi, o brunatnej barwie skóry. Włosy mieli krótkie, czarne, kędzierzawe, zarost brody skąpy, tylko tu i ówdzie kosmyki włosów. Ubrani byli w krótkie prze­paski i skórzane kaftany bez rękawów. W rysach ich nie znać było typu żydowskiego, pochodzili bowiem z jakiegoś egip­skiego, niewolniczego plemienia, a tu, w Jerozolimie, wyko­nywali przymusowo roboty przy budowie kanałów. Pochód zamykała reszta konnych faryzeuszów. Co chwilę któryś z nich wypuszczał konia i przejeżdżał wzdłuż całego pochodu, by już to zachęcić idących do pośpiechu, już to przywrócić porzą­dek. Wśród służby katowskiej, niosącej przyrządy na przedzie orszaku, znajdowało się także kilku nikczemnych młokosów, którzy dobrowolnie wcisnęli się do pochodu.

W znacznym oddaleniu za całym orszakiem posuwało się wojsko rzymskie. Na przedzie jechał trębacz na koniu, za nim Piłat w stroju wojskowym, otoczony gronem oficerów i jeźdźców. W tyle szło trzystu pieszych żołnierzy. Przeszedł­szy forum, ruszyło wojsko prosto w szeroką ulicę, Żydzi zaś z Jezusem skręcili w wąską uliczkę, znajdującą się na tyłach domów. Uczyniono tak dlatego, by nie tamować ruchu tłumów zdążających do świątyni i nie przeszkadzać oddziałowi Piłata.

Większa część tłumów zebranych przed zamkiem Piłata wyruszyła stąd zaraz po ogłoszeniu wyroku. Żydzi pospieszyli do swych mieszkań lub do świątyni; dużo bowiem czasu stra­cili rano, więc spieszyli teraz, by ukończyć przygotowanie do zabicia baranka paschalnego. Mimo to pozostało jeszcze sporo widzów różnej narodowości i różnego stanu, cudzoziemców, robotników, niewolników, niewiast, wyrostków itd. Wszyst­ko to rzuciło się teraz w boczne ulice, by wyprzedzić pochód i jeszcze raz się mu przyjrzeć. Oddział Piłata przeszkadzał, jak mógł, zbyt bliskiemu tłoczeniu się, więc ciekawi musie­li coraz nowych dróg szukać, by dostać się naprzód. Bardzo wielu wyruszyło wprost na Golgotę.

Jezusa wprowadzono w uliczkę zaledwie na parę kroków szeroką, biegnącą zaułkami, a pełną śmieci i nieczystości. Nowe tu udręczenia czekały Jezusa. Siepacze musieli teraz iść blisko Niego i oczywiście nie omijali sposobności, by Mu dokuczyć. Z okien i otworów w murach sypały się szyderstwa i docinki, służba i niewolnicy, zajęci po domach, obrzucali Go błotem i odpadkami kuchennymi, a jacyś niegodziwcy wylali Mu na głowę śmierdzące pomyje. Nawet dzieci, podburzone, zbierały do podołków sukienek kamienie i wybiegając na środek dro­gi, sypały je Jezusowi pod nogi, wyzywając przy tym i bluź- niąc. Tak odwdzięczały się dzieci Temu, który dzieci najwięcej kochał, błogosławił i błogosławionymi nazywał. *

Uliczka ta przy końcu znowu skręcała w lewo, rozszerzała się i wznosiła nieco do góry. Przechodzi tędy podziemny wodo­ciąg z góry Syjon; jak mi się zdaje (sama bowiem słyszałam szmer i plusk wody w rurach), płynie on dalej wzdłuż rynku, gdzie także pod ziemią prowadzą obmurowane rury, i kończy się w sadzawce Owczej przy bramie tejże nazwy. Na zakrę­cie uliczki, zanim poziom zaczyna się wznosić, jest głębsze miejsce, gdzie w czasie deszczów tworzy się wielka kałuża błota i wody. Tutaj to, jak i na wielu innych ulicach Jerozo­limy, leży spory kamień, by łatwiej było przejść przez kału­żę. Doszedłszy dotąd, osłabł Jezus bardzo i nie miał już siły iść dalej; a że siepacze szarpali Nim niemiłosiernie, potknął się o wystający kamień i jak długi upadł na ziemię, a krzyż przygniótł Go swym ciężarem. Siepacze zaczęli kląć, kopać Go i popychać, powstała wrzawa i cały pochód się wstrzymał. Na próżno wyciągał Jezus rękę, by ktoś Mu pomógł powstać. „Ach! Wnet przeminie wszystko!” — rzekł i zaczął się znów modlić. Tu i ówdzie widać było niewiasty z wystraszonymi dziećmi, płaczące ze współczucia. Wnet przyskoczyli faryze­usze, krzycząc: „Dalej! Nagońcie Go do powstania! Inaczej umrze nam tu w drodze”. Nadprzyrodzoną mocą wzniósł Jezus swą biedną głowę do góry, a ci okrutnicy szatańscy skorzy­stali z tego i zamiast ulżyć, wsadzili Mu na głowę cierniową koronę, po czym dopiero poderwali Go gwałtownie z ziemi i włożyli Mu krzyż z powrotem na barki. Musiał teraz Jezus trzymać głowę całkiem na bok, gdyż inaczej szeroka korona zawadzałaby o krzyż. Tak wśród powiększonej męczarni szedł Jezus chwiejnie ulicą, szerszą już w tym miejscu i wznoszącą się lekko do góry.

39- Jezus niosący krzyż i Jego bolejąca Najświętsza Matka. Drugi upadek pod krzyżem

*

Najświętsza Matka Jezusa, współcierpiąca z Nim wszystko, usłyszawszy przed godziną niesprawiedliwy wyrok wydany na Jej Dziecię, opuściła forum wraz z Janem i świętymi nie­wiastami, by oddać cześć miejscom uświęconym męką Jezusa. Usłyszawszy głos trąby, widząc żołnierzy z Piłatem na czele i coraz gęstszy tłum, zrozumiała, że już rozpoczął się pochód, więc znowu zapragnęła gorąco widzieć swego umęczonego Syna, nie mogąc wytrwać z dala od Niego. Prosiła zatem Jana, by zaprowadził Ją na jakieś miejsce, którędy Jezus będzie prze­chodził. Zeszli z Syjonu, minęli sąd, przeszli bramy i aleje, wyjątkowo w tym czasie otwarte dla publiczności, i znaleź­li się przed zachodnim frontem pałacu, którego przeciwle­gła brama wychodziła właśnie na ulicę, w którą skierował się orszak prowadzący Jezusa po pierwszym Jego upadku. Pałac ten był właściwym mieszkaniem Kajfasza; dom na Syjonie był tylko miejscem jego urzędowania. Dzięki staraniom Jana poczciwy odźwierny pozwolił im przejść przez dom i stanąć w przeciwległej bramie. Otulona w szaro-niebieską szatę, weszła Maryja w sień pałacową, za Nią święte niewiasty, Jan i jeden z siostrzeńców Józefa z Arymatei. Aż zlękłam się widoku Naj­świętszej Panny, tak była blada; oczy miała zaczerwienione od płaczu, a drżała na całym ciele. Już tu słychać było wrzawę i zgiełk zbliżającego się pochodu, dźwięk puzonu i głos tręba­cza ogłaszającego wyrok. Gdy otworzono bramę, już całkiem wyraźnie zgiełk dochodził do uszu. Wzdrygnęła się Maryja i przerwawszy modlitwę, rzekła do Jana: „Czy mam patrzeć na to? Czy znajdę siłę, by znieść ten bolesny widok? Może lepiej wrócić zaraz”. Lecz Jan dodał Jej otuchy mówiąc, że lepiej popa­trzeć, niż nosić się z bolesną myślą o tym. Wyszli więc pod skle­pienie bramy, patrząc na prawo w dół drogi. W tym miejscu, naprzeciw bramy, droga już była równiejsza. Pochód był już oddalony tylko o osiemdziesiąt kroków. Motłoch uliczny nie poprzedzał pochodu, tylko gromadkami ciągnął po bokach i z tyłu. Ci, którzy ostatni opuścili forum, spieszyli naprzód bocznymi uliczkami, by zająć dogodne miejsca do patrze­nia. Na czele pochodu ujrzała Matka Najświętsza pachołków katowskich, niosących z tryumfem narzędzia męczeńskie; zadrżała na ten widok i załamała ręce, jęk bolesny wydarł się z Jej piersi. Widząc to, jeden z pachołków, zapytał idących koło niego widzów: „Co to za niewiasta, jęcząca tak żałośnie?” Ktoś z tłumu odrzekł mu: „To Matka Galilejczyka!” Słowa te były bodźcem dla niegodziwych pachołków. Zaraz posypały się szyderstwa i obelgi zjadliwe na bolejącą Matkę, wytykano Ją palcami, a jeden z tych niegodziwców podsunął Najświęt­szej Pannie pod oczy pięść, w której trzymał gwoździe, mają­ce służyć do przybicia Jezusa do krzyża. Boleścią niezmierną zdjęta, wsparła się Matka Boża o filar bramy i załamawszy ręce czekała, aż ujrzy Jezusa. Blada była jak trup, wargi Jej posinia- ły. Minęli Ją faryzeusze, zbliżył się wyrostek trzymający napis, a za nim — za nim, pochylony pod ciężarem krzyża, szedł chwiejnym krokiem Syn Boży, Jej Syn najświętszy — Odku­piciel; głowę przystrojoną cierniową koroną odwracał na bok, oblicze miał blade, skrwawione, poranione, broda pozlepiana była zaschłą krwią. Oprawcy ciągnęli Go nielitościwie za sznu­ry. Przechodząc, wzniósł Jezus nieco głowę poranioną strasz­nymi cierniami i spojrzał na Matkę swą boleściwą wzrokiem pełnym tęsknej powagi i litości; lecz w tejże chwili potknął się i upadł po raz drugi pod ciężarem krzyża na kolana. Boleść niezmierna i miłość odezwały się na ten widok z podwójną siłą w sercu Najświętszej Panny. Zniknęli Jej z oczu kaci, zniknęli żołnierze, widziała tylko swego ukochanego, wynędzniałego, skatowanego Syna; wypadła z bramy na ulicę, przedarła się między siepaczy i upadła na kolana przy Jezusie, obejmując Go ramionami. Usłyszałam dwa bolesne wykrzykniki, nie wiem, czy wypowiedziane słowami, czy pomyślane w duchu: „Mój Synu!” — „Matko Moja!”

Wielu żołnierzy poczuło iskierkę litości w swym sercu, ale bezlitośni siepacze szydzili tylko i łajali, a jeden z nich zawołał: „Niewiasto! Czego tu chcesz? Było Go lepiej wychować, a nie byłby się dostał w nasze ręce”. Zmuszono Najświętszą Pannę do odejścia, ale żaden z siepaczy nie ośmielił się znieważyć Jej czynnie. Prowadzona przez Jana i niewiasty, wróciła Maryja do bramy i tu, prawie martwa z boleści, upadła na kolana na skośny narożnik bramy, zwrócona tyłem do smutnego orsza­ku, by nie widzieć więcej, co się tam dzieje. Ręce wsparła na górnej części kamienia, pięknie żółtawozielonego. W miejscu, gdzie Maryja klękła, pozostały płaskie odciski kolan, również u góry pozostały ślady rąk, ale mniej wyraźne; trzeba dodać, że kamień był bardzo twardy. Za biskupstwa Jakuba Młodszego dostał się ten kamień za zrządzeniem Bożym w skład murów pierwszego katolickiego kościoła postawionego nad sadzaw­ką Betesda. Powtarzam, że już nieraz widziałam takie odciski będące wynikiem dotknięcia kamienia przez osoby święte. Jest to tak prawdziwe, jak prawdziwe są słowa: „Kamień musi się nad tym zmiłować”, albo słowa: „To zostawia wrażenie” Odwieczna Mądrość w miłosierdziu swoim nie potrzebowa­ła nigdy sztuki drukarskiej, by dać potomności świadectwo o świętych.

Niedługo klęczała Najświętsza Panna, bo żołnierze, towa­rzyszący po bokach pochodowi, kazali usuwać się z drogi, więc

Jan wprowadził Ją na powrót w bramę, którą zaraz za nimi zamknięto.

Siepacze tymczasem poderwali Jezusa z ziemi, ale już inaczej umyślili Mu krzyż założyć. Rozluźnili przywiązane ramiona poprzeczne i jedno z nich puścili wolno, uwiązane na pętlicy. Teraz założyli krzyż tak, że ten wolny kawałek zwisał przez piersi i Jezus mógł go trzymać ręką, skutkiem czego z tyłu krzyż więcej zwisał do ziemi.

Towarzyszący pochodowi motłoch nie szczędził Jezusowi naigrawań i szyderstw; tylko gdzieniegdzie widziałam szczelnie osłonięte zapłakane niewiasty, które litowały się nad Jezusem.

40. Szymon Cyrenejczyk. Trzeci upadek Jezusa pod krzyżem

*

Posuwając się dalej tą ulicą, dotarł pochód do sklepionej bra­my umieszczonej w starych, wewnętrznych murach miejskich. Przed bramą rozciąga się wolniejszy plac, w którym zbiega­ją się trzy ulice. I tu wypadło Jezusowi mijać wielki kamień, lecz zabrakło Mu znowu sił. Zachwiał się i upadł na kamień, nie mogąc już nawet powstać; krzyż zwalił się obok Pana na ziemię. Właśnie przechodzili tędy gromadkami do świątyni ludzie z porządniejszego stanu. Widząc Jezusa tak umęczone­go, zawołali z oznakami litości: „Boże! Ten biedak już kona!” Faryzeusze kierujący pochodem zlękli się trochę, widząc, że naprawdę Jezus nie może już powstać, więc rzekli do żołnie­rzy: „Nie doprowadzimy Go żywego. Musicie poszukać kogoś, kto by Mu pomógł nieść krzyż”. Właśnie nadszedł środkową ulicą poganin, Szymon z Cyreny, z trzema synami; pod pachą niósł wiązkę chrustu. Będąc z zawodu ogrodnikiem, zajęty był w ogrodach, ciągnących się na wschód od miasta poza murami. Jak wielu innych ogrodników, przybywał corocznie przed świętami do Jerozolimy z żoną i dziećmi i najmował się do obcinania krzewów. Idąc teraz ku bramie, musiał się zatrzymać, bo tłok był wielki. Poznano zaraz po ubraniu, że to poganin i drobny rzemieślnik, więc żołnierze przychwycili go natychmiast i przyprowadzili, by pomógł nieść krzyż Gali­lejczykowi. Szymon bronił się i wymawiał wszelkimi sposoba­mi, ale zmuszono go do tego przemocą. Synowie jego, widząc ojca w takich opałach, zaczęli płakać i krzyczeć, dopiero kilka kobiet, znajomych Cyrenejczyka, wzięło ich w opiekę. Szymon przystępował do Jezusa z wielkim wstrętem i odrazą; bo też Jezus tak nędznie wyglądał, taki był sponiewierany, w suk­niach pokrwawionych, powalanych błotem. Płacząc, spojrzał Pan na niego wzrokiem pełnym miłosierdzia, zabrał się więc Szymon do tego, by pomóc Chrystusowi. Siepacze posunęli w tył drugie ramię krzyża i spuścili je na pętlicę, podobnie jak pierwsze. Podniósłszy Jezusa, włożyli drzewce krzyża na Niego i na Szymona tak, że jedno ramię poprzeczne zwisało Jezusowi na piersi, a drugie Szymonowi na plecy. W ten spo­sób, idąc za Jezusem, miał Szymon do dźwigania połowę cię­żaru i Jezusowi było o wiele lżej. Koronę cierniową włożono Jezusowi znowu inaczej, po czym rozpoczął się dalszy pochód. Już po niedługiej chwili uczuł Szymon w sobie dziwną zmianę, wzruszenie niezwykłe go ogarnęło, a pod jego wpływem już chętnie pomagał Jezusowi nieść krzyż.

Szymon był krzepkim mężczyzną w wieku około 40 lat. Miał na sobie krótki, obcisły kaftan, uda owinięte szmatami, na nogach sandały przymocowane rzemykami do nóg. Gło­wę miał odkrytą. Synowie ubrani byli w sukienki w barwne paski. Dwaj z nich, starsi już, Rufus i Aleksander, zostali póź­niej zaliczeni w poczet uczniów Jezusa. Trzeci był jeszcze mały; widziałam go później, jako chłopca, u Szczepana.

41. Chusta Weroniki

*

Pochód posuwał się teraz długą ulicą, skręcającą nieco na lewo, przeciętą wielu bocznymi uliczkami. Co chwila napotykano gromadki Żydów dążących do świątyni. Niektórzy z nich, na widok pochodu, cofali się spiesznie z faryzeuszowskich, fał­szywych skrupułów, by się nie zanieczyścić; u innych znowu czytało się w twarzach litość nad Jezusem. Mniej więcej na dwieście kroków od bramy, przy której Jezus niedawno upadł, stał po lewej stronie ulicy piękny dom, oddzielony od niej dziedzińcem, na który wchodziło się terasą po schodach; dzie­dziniec otoczony był szerokim murem, zamkniętym z przodu błyszczącą kratą. Gdy orszak dom ten mijał, wybiegła z niego naprzeciw zażywna matrona, prowadząca za rękę dziewczynkę. Matroną była Serafia, żona Syracha, jednego z członków Wiel­kiej Rady, której dzisiejszy uczynek miłosierny miał zjednać imię Weroniki od słów vera icon — „prawdziwy wizerunek”.

Serafia przygotowała w domu wyborne wino zaprawione korzeniami, z tą myślą pobożną, że pokrzepi nim Pana pod­czas okropnej Drogi krzyżowej. W bolesnym oczekiwaniu nie mogła się doczekać tej chwili, więc już przedtem wybiegła raz z domu i starała się dostać do Jezusa. Widziałam ją w pobliżu orszaku już wtenczas, gdy nastąpiło spotkanie Jezusa z Matką Najświętszą. Chodziła koło orszaku w zasłonie na twarzy, pro­wadząc za rękę małą dziewczynkę, którą przyjęła na wychowa­nie, bo nie miała własnych dzieci. Nie mogła jednak znaleźć sposobu, by przedrzeć się przez ciżbę pachołków aż do Jezusa, wróciła więc do domu i tu oczekiwała Pana.

Widząc, że orszak się zbliża, wybiegła na ulicę z chustą przewieszoną przez ramię. Była z nią owa dziewczynka, może dziewięcioletnia, niosąca pod okryciem dzbanuszek z winem. Pachołkowie idący na przedzie chcieli ją odpędzić, ale na próż­no. Miłość ku Jezusowi i litość wezbrały w sercu Serafii, zapo­mniała o wszystkim i gwałtem zaczęła się przeciskać przez motłoch, żołnierzy i siepaczy, a za nią biegła dziewczynka, trzy­mając się jej sukni. Docisnąwszy się do Jezusa, upadła przed Nim na kolana, podniosła chustę rozpostartą do połowy i rze­kła błagalnie: „Pozwól mi otrzeć oblicze Pana mego!” Zamiast odpowiedzi ujął Jezus chustę lewą ręką, przycisnął ją dłonią do krwawego oblicza, przesunął nią po twarzy ku prawej ręce i zwinąwszy chustę obiema rękami oddał ją z podzięką Serafii. Ta ucałowała ją, wsunęła pod płaszcz i wstała z ziemi. Trwa­ło to wszystko zaledwie dwie minuty. Śmiały postępek Sera­fii zaskoczył żołnierzy i siepaczy, a motłoch zaczął się cisnąć bliżej, by zobaczyć całe zajście, skutkiem czego musiano na chwilę wstrzymać pochód i to umożliwiło Weronice podanie chusty. Lecz szybko ochłonęli siepacze i żołnierze ze zdumie­nia. Gdy dziewczynka podniosła nieśmiało wino, by podać je Jezusowi, odepchnęli ją, zaczęli łajać i lżyć. Nadbiegli wnet faryzeusze, rozgniewani przerwą w pochodzie, a jeszcze bar­dziej tym aktem publicznej czci oddanej Jezusowi. Siepacze zaczęli na nowo szarpać i bić Jezusa, co widząc, Serafia uciekła z dzieckiem do domu.

Zaledwie Serafia zdołała wejść do komnaty i położyć chu­stę na stole, zaraz upadła zemdlona na ziemię; dziewczynka uklękła przy niej z dzbanuszkiem, płacząc i zawodząc żałośnie. Przypadkiem wszedł pewien dobry przyjaciel ich rodziny i zna­lazł ją leżącą jak martwa na podłodze, a na stole ujrzał chustę, na której z zadziwiającą dokładnością odbite było okropnie skrwawione oblicze Jezusa. Przerażony, ocucił zemdlałą i poka­zał jej ten cud. Serafia z tęsknym, żałosnym sercem upadła na  kolana przed chustą i zawołała: „Teraz już porzucę wszystko, kiedy Pan raczył mi zostawić tak cenną pamiątkę”.

Owa chusta była szerokim pasem z delikatnej wełny, trzy razy dłuższym niż szerokim. Noszono zwykle takie chusty przewieszone przez szyję, czasem drugą jeszcze na ramionach. Według ówczesnego zwyczaju uważano za obowiązek, by spo- tkawszy kogoś płaczącego, frasobliwego, znużonego czy cho­rego, zatrzymać się i otrzeć mu twarz taką chustą; była to oznaka współczucia i litości względem bliźniego. Przy pew­nych okazjach obdarowywano się takimi chustami. Weroni­ka zawiesiła drogocenną chustę u wezgłowia swego posłania i nie rozstawała się z nią. Po śmierci Serafii przeszła chusta ta za pośrednictwem świętych niewiast w ręce Matki Bożej, a potem przez Apostołów dostała się do skarbca najcenniej­szych pamiątek Kościoła.

Serafia była krewną Jana Chrzciciela, ojciec bowiem jej był bratem stryjecznym Zachariasza. Pochodziła z Jerozolimy Pamiętam, gdy przyniesiono Maryję jako czteroletnie dziec­ko na służbę do świątyni, to udał się Joachim, Anna i ich zna­jomi do domu rodzinnego Zachariasza, stojącego niedaleko targu rybiego. Mieszkał tam jakiś stary krewny Zachariasza i jego wuj, a dziadek Serafii. Serafia była mniej więcej o pięć lat starsza od Najświętszej Panny. Drugi raz widziałam ją na zaślubinach Maryi z Józefem. Była ona także krewną starego Symeona, który prorokował o Jezusie podczas ofiarowania Go w świątyni, i od maleńkości przyjaźniła się z jego synami. Ci już od dawna za przykładem swego ojca odczuwali pragnienie i tęsknotę za Mesjaszem, a i Serafia ją podzielała. Oczekiwanie Zbawiciela nurtowało bardzo długo serca niektórych bogoboj­nych ludzi jak tajemna, miłosna tęsknota. Inni, obojętniejsi, nie doznawali podobnych przeczuć. Gdy Jezus jako dwunastoletni chłopiec został w Jerozolimie, by nauczać w świątyni, Serafia, niezamężna jeszcze, posyłała Mu posiłek do małej gospody przed miastem, gdzie Jezus nocował. Gospoda ta leżała na kwadrans drogi przed Jerozolimą od strony Betlejem. Tu spę­dziła Maryja z Józefem i dwoma starcami dzień i dwie noce, gdy po narodzeniu Chrystusa szła z Betlejem ofiarować Go w świątyni. Gospodarze byli esseńczykami, gospodyni zaś była krewną Joanny Chusa; znali oni dobrze Świętą Rodzinę i Jezu­sa. Gospoda ta była specjalnie zbudowanym przytułkiem dla ubogich, a Jezus i uczniowie często znajdowali tu schronienie. Nauczając ostatnimi czasy w świątyni, Jezus nieraz tu zacho­dził, a Serafia przysyłała Mu tam posiłek. Gospodarzem był już teraz ktoś inny. Syrach, mąż Serafii, potomek czystej Zuzan­ny, był członkiem Wielkiej Rady. Z początku był bardzo nie­przychylny Jezusowi i nieraz musiała Serafia wiele wycierpieć od niego za przestawanie ze świętymi niewiastami i Jezusem. Kilka razy zdarzało się nawet, że zamknął ją za to w piwnicy. Później uległ argumentom Józefa z Arymatei i Nikodema, zła­godniał znacznie i już nie bronił swej żonie być wyznawczynią Jezusa. Na rozprawie sądowej u Kajfasza wczoraj w nocy i dziś rano opowiedział się wraz z Nikodemem, Józefem z Arymatei i innymi dobrze myślącymi za Zbawicielem! Wraz z nimi także wystąpił z Rady. Serafia była wciąż piękną, zażywną niewia­stą, choć minęła jej już pięćdziesiątka. Podczas tryumfalnego wjazdu Jezusa do Jerozolimy w Niedzielę Palmową znajdowała się w gronie niewiast wśród tłumu z dzieckiem na ręku. Wten­czas to zdjęła nakrycie z głowy i za przykładem innych rozpo­starła je na drodze pod nogi Zbawiciela, by Mu oddać cześć i chwałę. Tę samą chustę wyniosła teraz Panu w pochodzie, smutniejszym wprawdzie, ale bardziej zwycięskim, by otrzeć nią ślady cierpienia z Jego Boskiego oblicza. Chusta ta zjedna­ła właścicielce miłosiernej nowe, tryumfalne imię „Weronika”, a dla Kościoła stała się drogocenną relikwią, czczoną publicz­nie przez wszystkich wiernych.

W trzecim roku po wniebowstąpieniu Chrystusa wysłał cesarz rzymski posłów do Jerozolimy w celu zebrania świa­dectw i ścisłego zbadania różnych pogłosek, krążących o śmier­ci i zmartwychwstaniu Jezusa. Aby lepiej przedstawić cesarzowi sprawę, zabrali posłowie z sobą do Rzymu Nikodema, Serafię i krewnego Joanny Chusa, ucznia Epafrę. Ten ostatni, przed­tem sługa i posłaniec kapłanów przy świątyni, jako uczeń służył z prostotą innym uczniom. Będąc z Apostołami w wieczerniku, widział Jezusa naocznie zaraz w pierwszych dniach po zmar­twychwstaniu i później jeszcze nieraz przed wniebowstąpie­niem. Ja zaś widziałam Weronikę na posłuchaniu u cesarza. Posłuchanie odbywało się w niewielkiej, czworobocznej kom- natce bez okien; światło spływało do pokoju przez umyślne otwory w suficie, dające się dowolnie otwierać i zamykać za pomocą sznurów. Cesarz był nieco słaby, więc spoczywał na wspaniałym, podwyższonym łożu, osłoniętym kosztowną kota­rą. Dworzanie znajdowali się w przedpokoju, a cesarz rozma­wiał sam na sam z Weroniką. Miała ona przy sobie chustę, którą otarła twarz Jezusowi, i jeden całun z Jego grobu. Na jednym końcu długiej chusty odbite było oblicze Jezusa. Nie było to czy­ste malowidło, bo odbite razem z krwią. Twarz święta wygląda­ła dość szeroko, gdyż powstała przez przyłożenie chusty do całej twarzy wokoło. Weronika pokazała ten wizerunek cesarzowi, ująwszy chustę w dłoń za drugi koniec. Na całunie grobowym odciśnięty był ślad ciała Jezusa, poranionego biczowaniem. Nie zauważyłam, czy cesarz dotykał tych chust lub czy Weronika potarła go nimi, ale zapewne sam ich widok uleczył go, bo zaraz ozdrawiał. Cesarz chciał Weronikę koniecznie zatrzymać w Rzymie i nawet ofiarował jej na własność dom, posiadłości i liczną służbę, lecz Weronika miała tylko jedno pragnienie: by powrócić do Jerozolimy i umrzeć tam, gdzie umarł Jezus. Rzeczywiście wróciła wkrótce wraz z towarzyszami do Jero­zolimy. Podczas prześladowania chrześcijan tamże, kiedy to Łazarz wraz z siostrami wyzuty został z majętności, uciekła z kilku niewiastami. Złapano ją jednak i osadzono w więzie­niu, w którym umarła śmiercią głodową jako męczennica za prawdę, za Jezusa, którego nieraz karmiła chlebem doczesnym i który nawzajem posilał ją na żywot wieczny swym Ciałem i Krwią najświętszą.

42. Płaczące córki Jerozolimy. Czwarty i piąty upadek Jezusa pod krzyżem

*

Droga wiodła teraz trochę spadzisto ku bramie, dość jeszcze odległej. Sama brama jest solidnie zbudowana i jest dosyć długa; najpierw przechodzi się pod jednym łukowatym skle­pieniem, następnie przez mostek i pod drugim sklepieniem wychodzi się poza obręb murów. Brama zwrócona jest frontem w kierunku południowo-zachodnim. Na lewo od bramy ciągnie się mur na przestrzeni kilku minut marszu na południe, skręca ku zachodowi, a potem znowu biegnie na południe i okrąża górę Syjon. Na prawo od bramy prowadzi mur w kierunku północnym aż do bramy narożnej, a stąd zwraca na wschód wzdłuż północnej strony miasta.

Tuż przed bramą na nierównej, wyjeżdżonej drodze była wielka kałuża błota. Okrutni siepacze im bliżej byli bramy, tym gwałtowniej ciągnęli Jezusa naprzód. Przed bramą ścisk stał się większy. Szymon z Cyreny chciał wygodniej bokiem obejść kałużę, przechylił przez to krzyż, a Jezus osłabiony, straciwszy równowagę, upadł po raz czwarty, i to w błotnistą kałużę, tak silnie, że Szymon ledwo zdołał krzyż utrzymać. Żałosnym, zła­manym, ale wyraźnym głosem zawołał Jezus: „Biada ci, biada Jerozolimo! Ukochałem cię jak kokosz, gromadząca pisklęta pod swymi skrzydłami, a ty wypędzasz Mnie tak okrutnie poza swe bramy!” I smutek wielki ogarnął serce Jezusa. Lecz zaraz odezwały się łajania i krzyki faryzeuszów: „Jeszcze nie dosyć temu wichrzycielowi, jeszcze wygłasza jakieś buntownicze mowy” itp. Na nowo zaczęli Go bić i potrącać, i nie podnieśli,

ale prawie wywlekli Go z kałuży Szymon Cyrenejczyk nie mógł już znieść tego okrucieństwa siepaczy i zawołał gniewnie: „Jeśli nie zaniechacie tego nikczemnego postępowania, to rzucę krzyż i nie będę go niósł, choćbyście mnie nawet zabić mieli!”

Tuż za bramą od gościńca odchodzi dzika, wąska drożyna wiodąca na północ na Kalwarię. Gościniec sam rozgałęzia się nieco dalej na trzy rozstajne drogi: jedna prowadzi na lewo na południowy zachód przez dolinę Gichonu do Betlejem, druga na zachód do Emaus i Joppy, trzecia zwraca na prawo na północny zachód, okrąża górę Kalwarii i dochodzi do bra­my narożnej, którędy idzie się do Betsur. Patrząc od bramy, którą wyprowadzono Jezusa, na lewo na południowy zachód, można zobaczyć bramę betlejemską; dwie te bramy są z bram jerozolimskich najbliższej siebie położone.

Przed bramą na środku gościńca, w miejscu, gdzie skręca droga na górę Kalwarii, stał wbity słup z przymocowaną na nim tablicą, na której wielkimi, białymi, jakby naklejonymi literami wypisany był wyrok śmierci na Zbawiciela i obu łotrów. Nieco dalej na skręcie drogi stała liczna gromadka niewiast płaczących i lamentujących z boleści nad Jezusem. Były tam dziewice i ubogie niewiasty z Jerozolimy z dziećmi na rękach, które aż tu wyprzedziły pochód; między nimi znajdowały się także niewiasty z Betlejem, Hebronu i innych okolicznych miejscowości, które przyjechawszy na święta, przyłączyły się do niewiast jerozolimskich.

W tym właśnie miejscu zasłabł Jezus tak dalece, aż zachwiał się i jakby omdlały zaczął osuwać się na ziemię, lecz Szymon, widząc to, oparł prędko krzyż o ziemię i skoczył podeprzeć Pana. Jezus wsparł się na nim i tym sposobem nie runął na ziemię. To nazywamy piątym upadkiem Jezusa na drodze krzy­żowej. Niewiasty, widząc Jezusa tak strasznie wynędzniałego i osłabionego, zaczęły zawodzić i lamentować, i miejscowym zwyczajem okazując Mu litość, podawały Mu swe chusty, by otarł sobie pot. Wtem Jezus zwrócił się do nich z powagą i rzekł: „Córki jerozolimskie” — co mogło także znaczyć: „wy, miesz­kańcy miast, córek Jerozolimy” — „nie płaczcie nade Mną, lecz nad sobą i nad waszymi dziećmi! Oto nadejdzie czas, kiedy mówić będziecie: Błogosławione niepłodne i żywoty, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły! Wtenczas wołać będziecie: Góry spadnijcie na nas, pagórki, przykryjcie nas! Jeśli bowiem tak się postępuje z zielonym drzewem, to cóż dopiero uczyni się z suchym?” Dłużej jeszcze przemawiał Jezus do nich, ale zapomniałam już, o czym; przypominam sobie tylko te słowa: „Płacz wasz nie będzie bez nagrody, odtąd chodzić będziecie inną ścieżką żywota”.

Mówił to Jezus, korzystając z chwilowego zatrzymania się pochodu. Pachołkowie niosący narzędzia poszli naprzód na Kalwarię, a za nimi stu rzymskich żołnierzy z oddziału Piła­ta. Sam Piłat, odprowadziwszy pochód aż do bramy, zawrócił z resztą wojska do domu.

43- Jezus na górze Golgota. Szósty i siódmy upadek pod krzyżem

*

Po chwili odpoczynku pochód ruszył dalej uciążliwą, dziką drogą między murami miejskimi i Kalwarią w kierunku pół­nocnym. Siepacze, nie zważając na nic, gnali Jezusa pod górę, ciągnęli za powrozy, bili i popychali. W jednym miejscu droży­na zawraca, obierając znowu kierunek południowy. Tu upadł Jezus po raz szósty pod ciężarem krzyża, lecz siepacze z więk­szym niż dotychczas okrucieństwem zmusili Go biciem do powstania i pędzili bez wytchnienia aż na górę, na miejsce stracenia, gdzie Jezus bez tchu prawie upadł wraz z krzyżem na ziemię po raz siódmy.

Szymon Cyrenejczyk, sam sponiewierany i znużony, czuł w sercu gniew gwałtowny na siepaczy, a litość względem Jezu­sa. Chciał ten ostatni raz pomóc Jezusowi powstać, ale siepacze, popychając go i łajając, spędzili go na powrót w dół góry, bo już im nie był potrzebny. Krótko potem widziałam go w gronie uczniów. Niepotrzebnych już pachołków i pomocników także odprawiono. Faryzeusze wjechali na górę zachodnim stokiem, gdzie były wygodniejsze, zygzakowato pnące się ścieżki. Z góry jest widok na rozciągające się poza murami budowle miejskie.

Sam plac egzekucji jest okrągły, mniej więcej tak wielki, że zmieściłby się na cmentarzu naszego kościoła parafialne­go. Podobny do ujeżdżalni średniej wielkości, otoczony jest wokoło niskim wałem z ziemi, przeciętym pięcioma przej­ściami. Ten system pięciu dróg ma tu zastosowanie prawie we wszystkich plantacjach, miejscach kąpielowych, chrztu i przy sadzawce Betesda. Widać to szczególnie przy prawie wszyst­kich takich urządzeniach z dawnych czasów, a i w nowszych, budowanych w duchu praojców. W wielu miastach widzimy po pięć bram. Jak wiele innych rzeczy w Ziemi Obiecanej, tak i to ma swoje głębokie, prorocze znaczenie; dziś właśnie speł­niło się to wyobrażające znaczenie przez otworzenie pięciu dróg zbawienia w pięciu świętych ranach Jezusa.

Z tej strony, z której przyprowadzono Jezusa i łotrów, stok góry jest stromy i dziki, z przeciwnej zaś strony zachodniej wolno się obniża. Około stu żołnierzy porozstawiało się czę­ścią na górze, częścią wokoło wału otaczającego plac. Kilku z nich pilnowało łotrów, których z braku miejsca nie wpro­wadzono w obręb wału; tak jak szli z rękami przywiązanymi do drzewców, tak położono ich na plecach jak barany poniżej placu egzekucji, gdzie droga skręca ku południowi. Wokoło wału oraz na okolicznych wzgórzach zebrał się licznie motłoch złożony przeważnie z prostaków, cudzoziemców, parobków, niewolników, pogan i niewiast, a więc tych, którzy nie musieli się strzec przed rytualnym zanieczyszczeniem. Ku zachodowi, na wzgórzu Gichon, rozciągał się gwarliwy obóz przybyszów paschalnych. Wielu z nich przypatrywało się z daleka, poje­dyncze gromadki popychane ciekawością podchodziły bliżej.

Było prawie trzy kwadranse na dwunastą, gdy Jezus, przy­wleczony na plac, upadł pod ciężarem krzyża, a Szymona odpę­dzono. Siepacze, szarpiąc za powrozy, podnieśli Jezusa. Nędzny, poraniony, zakrwawiony, blady, stał Jezus jak jakieś widmo straszliwe. Siepacze tymczasem rozwiązali kawałki krzyża, poskładali je na chybił trafił i znowu powalili Jezusa na zie­mię obok krzyża, mówiąc szyderczo: „Dalej Królu! Musimy Ci przymierzyć Twój tron”. Jezus sam chętnie położyłby się na krzyżu i gdyby nie to, że był tak osłabiony, nawet zbyteczne byłoby szarpanie przez siepaczy. Wśród szyderstw przypatru­jących się faryzeuszów rozciągnęli Go na krzyżu i zaznaczyli w odpowiednich miejscach długość Jego rąk i nóg, potem zno­wu poderwali Go z ziemi i związanego poprowadzili może 70 kroków w dół północnego stoku Kalwarii, gdzie znajdo­wała się wykuta w skale jama w rodzaju piwnicy lub cysterny. Szłam za Jezusem ten kawałek drogi, siepacze otworzyli drzwi jamy i wtrącili Go w nią niemiłosiernie; tylko nadnaturalnej pomocy trzeba przypisać, że Jezus nie rozbił sobie kolan lub nie połamał nóg. Zdaje mi się, że widziałam, jak aniołowie Go od tego ustrzegli. Twardy kamień ugiął się pod Jego kolanami i tak pozostały na zawsze cudowne ślady. Słyszałam z głębi jamy głośny, rozdzierający serce jęk Jezusa. Zamknięto za Nim drzwi i postawiono straż. Siepacze spiesznie rozpoczęli przy­gotowania do egzekucji. Na środku placu był okrągły pagó­rek, wysoki może na dwie stopy, na który wchodziło się po kilku stopniach. Stanowił on najwyższy punkt góry Kalwarii. W tym pagórku zaczęli kopać dziury na krzyże, zmierzywszy poprzednio ich grubość u dołu. Krzyże łotrów wstawili zaraz w ziemię po prawej i lewej stronie; właściwie były to dotych­czas same pnie, bo ramiona poprzeczne służyły dotąd jako dyby, do których przywiązano ręce łotrów. Te belki przybito do pni przed samym ukrzyżowaniem, tuż przy górnym końcu krzyża. Krzyże łotrów były niższe i brzydsze niż krzyż Jezusa, u góry skośnie pościnane.

Krzyż Jezusa położyli siepacze na ziemi tak, by później można go było wygodnie podnieść i osadzić w przygotowanej jamie. W główny pień wpuścili z prawej i z lewej strony ramio­na poprzeczne i umocowali je od spodu klinami, przybili klo­cek służący do wsparcia nóg, powywiercali dziury na gwoździe i na tablicę z napisem, wreszcie porobili w ramieniu podłuż­nym spore nacięcia, na koronę cierniową i na grzbiet wiszące­go; to ostatnie dlatego, by ciało więcej się wspierało niż wisiało, bo przez to musiał Jezus cierpieć większe męki i nie obawiano się, że ręce ulegną rozdarciu. Z tyłu za pagórkiem wbito dwa pale i złączono je u góry belką poprzeczną. Na ten przyrząd miano nawijać sznury przy podnoszeniu w górę krzyża Jezusa. Jednym słowem, przygotowano z pośpiechem wszystko, by potem przystąpić od razu do wykonania wyroku.

*

Po nieskończenie bolesnym spotkaniu się przed domem Kaj­fasza ze swym niosącym krzyż Boskim Synem, poszła Matka cierpiąca do domu Łazarza przy bramie narożnej, odprowa­dzona przez Jana, Joannę Chusa, Zuzannę i Salome. Tu zasta­ła Magdalenę i Martę w otoczeniu innych świętych niewiast, pogrążonych we łzach i żałości; było i kilkoro dzieci. Nie zatrzy­mując się długo, poszły wszystkie razem — a było ich siedem­naście — na nowy obchód Drogi krzyżowej. Nie troszcząc się o szyderstwa motłochu, szły poważne, skupione, samą swą boleściwą postawą nakazując szacunek. Najpierw udały się na forum i tu ucałowały miejsce, gdzie Jezus wziął krzyż na sie­bie. Stąd szły dalej przez całą Drogę krzyżową, oddając cześć miejscom uświęconym męką Jezusa. Najświętsza Panna nie­mal rozpoznawała ślady zostawione przez stopy Jezusa, liczyła kroki Jego, pokazywała niewiastom każde uświęcone miejsce, wskazywała, gdzie się zatrzymać i kiedy iść dalej, a każda drob­nostka zapisywała się głęboko w Jej zbolałej duszy.

Tak to pierwsze, rzewne nabożeństwo Kościoła zapisało się w kochającym, macierzyńskim sercu Maryi mieczem bo­leści, przepowiedzianym przez Symeona. Ona wpoiła je w swe otoczenie, współczujące z Nią, i tak przeszło to nabożeństwo do naszego Kościoła. Święty ten dar, przekazany przez Boga sercu Matki, a przez Nią przechodzący z serca do serca Jej dzieci — trwa niezmiennie jako tradycja naszego Kościoła. A jeśli się przy tym widzi to na własne oczy, to dar taki wydaje się tym żywszy i świętszy. Żydzi z dawien dawna mieli zawszew wielkim poszanowaniu wszystkie miejsca będące świadkami wydarzeń świętych i bliskich sercu. Nie zapominali o żadnym miejscu, uświęconym ważnymi zdarzeniami, stawiali kamie­nie pamiątkowe, odbywali tam wędrówki i odprawiali modły. Tak więc i pierwsi Żydzi chrześcijanie nie zapomnieli o drodze, którą przebył Jezus, niosąc krzyż. Tak powstała święta „Droga krzyżowa”, nie jako późniejszy wymysł, lecz wynikła z natu­ry tych ludzi, z wyższej woli Opatrzności, wpojonej w serca wiernego ludu; powstała z najczulszej miłości macierzyńskiej, jakby pod stopami Jezusa, który pierwszy ją przebył.

Doszedłszy do domu Weroniki, weszły niewiasty do środ­ka, właśnie bowiem Piłat wracał od bramy z jeźdźcami i dwu­stu pieszymi żołnierzami. Tu pokazała im Weronika cudowną chustę z odbitym obliczem Jezusa, więc znów zaczęły płakać rzewnie na myśl o cierpieniach Jezusa, wielbiąc zarazem miło­sierdzie, jakie okazał swej wiernej przyjaciółce. Wzięły stąd dzbanuszek z winem korzennym, którym nie dane było Wero­nice napoić Jezusa, i zabrawszy z sobą Weronikę poszły dalej za miasto aż na Golgotę. Po drodze przyłączali się do nich bogobojniejsi Żydzi; niektórych bowiem nawracał sam widok tych świętych niewiast. Tak powiększał się ten orszak, ciągnący w porządku i rzewnym nabożeństwie przez ulice; liczniejszy był nawet od orszaku towarzyszącego Jezusowi, nie licząc natu­ralnie tłumów pospólstwa, które ciągnęło za Nim z ciekawości.

Niewypowiedziana boleść zaczęła dręczyć najsmętniejszą Matkę Jezusa na tej „Drodze krzyżowej” na widok placu stra­cenia. Dusza Maryi odczuwała wszystkie, nawet fizyczne cier­pienia Jezusa. Magdalena szła chwiejnie, rozkojarzona boleścią i wtrącana z męki w mękę. To milczała jak głaz, to jęczała głośno, to szła jak martwa statua, to łamała ręce gwałtownie, z narzekania wpadała nagle w groźby wieszcze. Wciąż musia­no ją podpierać, ochraniać, uspokajać i kryć przed ciekawym wzrokiem obcych.

Niewiasty weszły na Kalwarię od dostępniejszej strony zachod­niej i tu podzieliwszy się na trzy grupy, stanęły w trzech róż­nych miejscach. Tuż przy wale otaczającym plac stracenia stanęła Maryja ze swoją siostrzenicą Marią Kleofasową, Salo­me i Janem. Dalej, w pewnej odległości, wokół niemogącej się uspokoić Magdaleny, stanęły Marta, Maria Helego, Weronika, Joanna Chusa, Zuzanna oraz Maria, matka Marka. Za nimi w tyle stanęło siedem kolejnych niewiast. W przerwach oddzie­lających niewiasty stanęli bogobojni ludzie, którzy przyszli z nimi. Ci teraz utrzymywali łączność między nimi i przeka­zywali im wiadomości o różnych spostrzeżonych szczegółach. Konni faryzeusze stali gromadkami wkoło wału w różnych punktach; pięciu wejść na plac strzegli rzymscy żołnierze.

Co za widok bolesny przedstawiał się oczom Maryi! Oto miała przed sobą plac męczeńskiej śmierci Jezusa, pagórek, na którym miał stanąć krzyż. Oto leżał straszny ten krzyż na zie­mi, widać było młotki, powrozy i wielkie gwoździe. A wśród tych przyborów katowskich krzątali się oprawcy jak pijani, klnąc i lżąc Jej Syna. Krzyże dla łotrów, jeszcze bez zamoco­wanych ramion poprzecznych, stały już wbite w ziemię. Widać w nich było rzędem powbijane kołki, mające służyć do wspię­cia się na górę. Nieobecność Jezusa powiększała i przedłużała boleść Jego Matki. Wiedziała, że żyje jeszcze, więc tak gorąco pragnęła Go widzieć, że aż drżała na całym ciele. A miała Go wkrótce zobaczyć w niewypowiedzianej męce i udręczeniu.

Stan powietrza

Do dziesiątej godziny rano, to jest do zapadnięcia wyroku, padał chwilami grad. Podczas prowadzenia Jezusa niebo było pogodne i słońce świeciło; teraz około godziny dwunastej uka­zała się na niebie przed słońcem czerwonawa, posępna smuga.