Biczowanie

/według objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich/

30. Biczowanie Jezusa

Kilka już razy powtarzał chwiejny, małoduszny Piłat te sło­wa: „Nie znajduję w Nim żadnej winy; każę więc wychłostać Go i wypuścić na wolność”. Lecz wciąż się powtarzały natar­czywe i groźne okrzyki motłochu żydowskiego: „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!” — wołano ze wszystkich stron. Mimo to Piłat, nie zastanawiając się jeszcze, co zrobi potem, uparł się wykonać swoją wolę. Nie wiedział jeszcze, czy potem uwolni Jezusa, czy wyda Go na śmierć, ale w każdym razie kazał Go tymczasem ubiczować na sposób rzymski. Zaraz też sprowa­dzili siepacze Jezusa z terasy, bijąc Go i popychając krótkimi pałeczkami; środkiem rozszalałego motłochu poprowadzili Go na forum, na północ od pałacu Piłata, gdzie nieopodal strażnicy, naprzeciwko jednej z hal otaczających rynek, stał słup do biczowania. Słup ten stał osobno, niejako część skła­dowa budynku. Był tak wysoki, że człowiek słusznego wzro­stu, wyciągnąwszy ręce, mógł dosięgnąć dłonią do górnego, zaokrąglonego końca, opatrzonego pierścieniem żelaznym; od tyłu słupa w połowie wysokości były także powbijane pier­ścienie czy też haki.

Do biczowania wyznaczono sześciu oprawców. Byli to jacyś łotrzykowie, gdzieś z Egiptu, którzy pojmani, pracowali tu przymusowo przy budowlach i kanałach jako niewolnicy lub więźniowie. Do posług w pretorium wybierano zwykle najpod­lejszych i najokrutniejszych. Ci, którzy mieli biczować Jezusa, byli wzrostem mniejsi od Niego. Skórę mieli brunatną, włos kręty, szczecinowaty, zarost na twarzy rzadki i cienki. Całe ich ubranie składało się z przepaski na biodrach, lichych sanda­łów i kawałka skóry lub lichej tkaniny, zarzuconej jak szkaplerz przez piersi i plecy, z boku otwartej; ręce były obnażone. Z twarzy i całej postaci tych pachołków przebijało coś zwie­rzęcego, diabelskiego; wyglądali jakby na wpół pijani. Nie­jednego już biednego grzesznika ubiczowali na śmierć przy tym słupie i teraz, zostawiwszy przy słupie rózgi i bicze, poszli ochoczo naprzeciw Jezusowi, odebrali Go z rąk siepaczy i jesz­cze bezlitośniej zaczęli się nad Nim znęcać. Chociaż Jezus szedł chętnie, bili Go pięściami i postronkami, darli, szarpali i ciągnęli z wściekłością do słupa. Nie da się opisać, z jakim barbarzyństwem dręczyły Jezusa te psy wściekłe w ludzkim ciele przez tę krótką chwilę. Przyprowadziwszy Go do słupa, zdarli gwałtownie ów worek, w który Go Herod kazał ubrać na szyderstwo, i prawie po ziemi tarzali biednego Jezusa.

Jezus drżał na całym ciele, stanąwszy przed słupem. Sam ściągał spiesznie swe suknie rękami okrwawionymi i opuch­niętymi od ostrych powrozów, a podczas tego modlił się czu­le i wstawiał do Boga za swymi katami, którzy i teraz nie dali Mu ani chwilki spokoju. Raz jeden zwrócił Jezus głowę ku swej najboleściwszej Matce, stojącej nieopodal z innymi nie­wiastami w kąciku hali. Zwróciwszy się do słupa, by zakryć nim obnażone ciało, rzekł do Najświętszej Panny: „Odwróć Twe oczy ode Mnie!” Nie wiem, czy wypowiedział to głośno, czy pomyślał tylko w duchu, ale czułam, że Maryja usłyszała te słowa; w tej bowiem chwili odwróciła się i upadła omdlała na ręce otaczających Ją świętych niewiast.

Teraz dobrowolnie wzniósł Jezus ręce i objął nimi słup. Kaci, klnąc straszliwie i szarpiąc Nim, przymocowali Jego święte, wyciągnięte ręce do żelaznego pierścienia u góry i tak naciągnę­li całe ciało, że nogi, przymocowane u dołu, zaledwie dotykały ziemi. I tak stał Najświętszy ze Świętych, obnażony, rozpięty na słupie zbrodniarzy, w nieskończonej trwodze i hańbie, a dwaj z tych okrutników zaczęli ze zwierzęcą żądzą krwi siec rózgami Jego święte plecy od góry do dołu. Rózgi te wyglądały jak białe, łykowate pręty; a może były to pęki zeschłych żył bydlęcych lub twarde, białe paski skórzane.

Pan nasz i Zbawiciel, Syn Boga, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek drgał i kurczył się jak nędzny robak pod razami tych łotrów. Jęczał cicho, a jęk Jego słodki, dźwięczny jak serdeczna modlitwa, mieszał się ze świstem rózg Jego dręczycieli. Od cza­su do czasu jak czarna chmura burzowa wybuchał krzyk ludu i faryzeuszów, tłumiąc te jęki święte, żałosne. Piłat bowiem układał się jeszcze z rozjuszonym motłochem, wrzeszczącym wciąż przeraźliwie: „Precz z Nim! Ukrzyżuj Go!”. Chwilami więc dawał się słyszeć krótki głos trąby na znak, że Piłat chce mówić. Wrzaski milkły na chwilę i znowu słychać było chrzęst rózg, jęki Jezusa, przekleństwa oprawców. A z dala dochodziło żałosne beczenie baranków paschalnych, które właśnie myto z pierwszego brudu w sadzawce Owczej, obok bramy tejże nazwy. Nieopisanie wzruszające były te głosy bezradne, lękli­we, biednej trzody jagnięcej. Bek baranków paschalnych łączył się w jedną zgodną harmonię z westchnieniami Zbawiciela, prawdziwego Baranka ofiarnego.

Motłoch trzymał się w pewnym oddaleniu od słupa, mniej więcej na szerokość jednej ulicy. Wokoło stali żołnierze, naj­gęściej zaś koło strażnicy. Często ktoś z tłuszczy zbliżał się do słupa; jedni przypatrywali się w milczeniu, inni szydzili. Zdarzało się, że w niektórych budziła się jakaś lepsza iskier­ka ich istoty, ogarniało ich uczucie wewnętrznego wzruszenia na widok katowanego Jezusa; w takich razach zdawało mi się, jakoby promień świetlisty padał z Jezusa na nich.

Obok przy strażnicy widziałam nikczemnych uliczników, skąpo odzianych, którzy przygotowywali świeże rózgi, inni znów spieszyli postarać się o gałązki cierniowe. Służalcy ar­cykapłanów kręcili się w pobliżu katów i przekupywali ich, by jeszcze bardziej męczyli Jezusa; kazali także przynieść wiel­ki dzban gęstego, czerwonego napoju, a kaci popijali obficie i prawie zupełnie pijani coraz okrutniej się srożyli. Po kwa­dransie biczowania odstąpili oprawcy, a przyłączywszy się do swych kolegów, zaczęli się w najlepsze upijać. Po tak bolesnej operacji całe ciało Jezusa pokryte było pręgami sinymi, bru­natnymi i czerwonymi. Krew święta spływała w perlistych kroplach na ziemię. Drgania bolesne wstrząsały tym biednym ciałem, a wokoło, miast litości, słychać było tylko drwiące, szydercze okrzyki.

Po chłodnej nocy ranek był dżdżysty, pochmurny. Chwila­mi ku wielkiemu zdziwieniu ludzi padał nawet grad. Około południa dopiero rozjaśniło się niebo i słońce bladymi pro­mieniami oświeciło Jerozolimę.

Po krótkim odpoczynku druga para katów rzuciła się z nową wściekłością na Jezusa. Ci mieli znów inne rózgi, najeżone chy­ba cierniami, utkane gęsto kolcami i kulkami. Pod ich silnymi uderzeniami pękały pręgi na ciele Jezusa, krew tryskała obficie wokoło, obryzgując ręce oprawców. Pod srogimi, bolesnymi razami jęczał Jezus i drżał boleśnie, ale nie ustawał się modlić za tych zaślepionych ludzi.

Właśnie przeciągała przez forum karawana cudzoziemców na wielbłądach; wielu z nich było już ochrzczonych, wielu słyszało nauki Jezusa na górze. Strach ich zdjął i smutek, gdy dowiedzieli się od otaczających, co to ma znaczyć, kogo to katują przy słupie. Przed pałacem Piłata brzmiała wciąż wrza­wa i bezustanne okrzyki motłochu.

Wreszcie przystąpiła do Jezusa trzecia para katów z nowymi biczami; były to pęki łańcuszków czy rzemyków, umocowanych w żelaznej rączce, a zakończonych żelaznymi haczykami. Ci już nie ranili, ale po prostu odrywali tymi haczykami całe kawałki skóry i ciała, tak że miejscami widać było nagie kości. Pióro się wzdraga przed opisywaniem tej ohydnej, barbarzyńskiej sceny.

A nie dosyć im było tego. Oto odwiązawszy sznury obró­cili Jezusa i przywiązali z powrotem poranionym grzbietem do słupa. Jezus nie miał już tyle sił, by sam się utrzymać na nogach, więc przykrępowali Go powrozami przez piersi po­niżej ramion i kolan, a ręce związali z tyłu w środku słupa. Jak wściekłe psy rzucali się znowu na Pana. Jeden z nich trzymał w lewej ręce mniejszą, cieńszą rózgę i tą smagał oblicze Jezusa, raniąc je boleśnie. Nie było już zdrowego miejsca na Jezusie. Najświętsze, czci najgodniejsze ciało Syna Bożego, poszarpane bezlitośnie, przedstawiało jedną wielką ranę krwią broczącą. Oczyma krwią nabiegłymi spoglądał Jezus na swych katów z niemym błaganiem o litość, a oni tym bardziej się srożyli. Więc Jezus jęczał tylko z cicha, a z ust Jego wyrywał się słab­nący głos: „Biada!”

Cała ta straszna katusza trwała już prawie trzy kwadranse, gdy wtem przyskoczył z gniewem do słupa jakiś obcy czło­wiek z ludu, trzymając w ręku nóż zakrzywiony. Był to krew­ny ślepego Ktesifona, uzdrowionego przez Jezusa. „Stójcie! — zawołał — nie zamęczcie na śmierć niewinnego człowie­ka!” Pijani kaci zatrzymali się na chwilę ze zdziwieniem, a on spiesznie jednym cięciem przeciął powrozy, krępujące Jezusa, związane z tyłu słupa w jeden gruby węzeł na wielkim, żelaz­nym gwoździu. Spełniwszy to, zniknął zaraz na powrót w tłu­mie. Bezwładne, poranione ciało Jezusa, niepodtrzymywane powrozami, osunęło się przy słupie w kałużę własnej krwi. Tak pozostawili kaci Jezusa, a sami poszli pić dalej, zawoławszy przedtem na znajdujących się w budynku strażnicy siepaczy, by upletli koronę cierniową.

Właśnie przechodziło przez forum kilka nierządnic. Ujrzaw­szy Jezusa we krwi drgającego boleśnie pod słupem, zatrzymały się przed Nim w milczeniu, ująwszy się za ręce, i spogląda­ły nań chwilę ze wstrętem i odrazą. Pod ich wzrokiem tym boleśniej odczuł Jezus swe ciężkie rany; z trudem uniósł nieco poranioną głowę i spojrzał na nie z bolesnym wyrzutem. Nie­rządnice odeszły zaraz, a towarzyszyły im sprośne dowcipy siepaczy i żołnierzy.

Przez cały czas biczowania, pod gradem bolesnych, obe­lżywych razów, Jezus modlił się wciąż i ofiarowywał siebie za grzechy wszystkich ludzi. Kilkakroć widziałam, jak zjawiali się przy Nim bolejący aniołowie, by Go pocieszyć. Teraz także, gdy leżał poraniony u słupa, pojawił się przy Nim anioł, by Go pokrzepić. Wydawało mi się, że podaje Mu do ust jakiś świetlisty pokarm.

Po chwili odpoczynku wrócili znowu oprawcy i kopiąc Jezu­sa, kazali Mu wstać, mówiąc, że chcą dokończyć Jego przemiany w króla. Poszturchując Go, kazali Mu wziąć przepaskę leżącą na boku, a gdy Jezus zaczął się czołgać ku niej, potrącali ją umyślnie dalej nogami, śmiejąc się drwiąco. I tak długą chwilę musiał Jezus z wysiłkiem po ziemi wlec się jak robak, pławiąc się we własnej krwi, zanim dosięgną! przepaski i osłonił nią porozdzierane lędźwie. Biciem i kopaniem zmusili Go teraz oprawcy, by stanął na obolałych nogach, nie dali Mu nawet czasu, by odział się w suknię, tylko zarzucili Mu ją byle jak na ramiona i tak popędzili Go spiesznie do strażnicy. Szło się tam krótszą drogą przez podsienia budynku, otwarte właśnie od strony forum, tak że widać było na przestrzał korytarz, w którym siedzieli w więzieniu dwaj łotrzy i Barabasz. Opraw­cy wybrali jednak umyślnie dalszą drogę, koło arcykapłanów, a ci, odwracając się ze wstrętem, wołali: „Precz z Nim! Precz z Nim!” Oprawcy poprowadzili Jezusa, ocierającego suknią krew z twarzy, na wewnętrzny dziedziniec strażnicy. Żołnierzy nie było tu w tej chwili, tylko zbieranina niewolników, siepaczy, łotrów, tłuszczy, słowem — samych wyrzutków społeczeństwa.

Ponieważ postawa pospólstwa stawała się coraz bardziej niepewna, Piłat wzmocnił jeszcze placówki strażą ściągniętą z zamku Antonia. Strażnicę całą otoczono gęstym szpalerem żołnierzy. Żołnierzom wolno było rozmawiać, śmiać się i szy­dzić z Jezusa, ale mieli rozkaz trzymać się w szeregach i być wciąż w pogotowiu. Chciał przez to Piłat utrzymać na wodzy motłoch i okazać swą władzę. W tym celu zebrał przeszło tysiąc żołnierzy. Podczas biczowania Zbawiciela naszego Najświętsza Panna była w ciągłym uniesieniu. W niewypowiedziany sposób wi­działa i odczuwała wszystko, co działo się z Jej Synem. Męka Jej i cierpienia były nad wyraz wielkie, podobnie jak nad wyraz wielka była Jej miłość najświętsza do Jezusa. Cicha skarga wymykała się nieraz z Jej ust, oczy Jej zaczerwienione były od ciągłego płaczu. Trzymała Ją w swych objęciach Maria Hele- go, Jej starsza siostra, w podeszłym już wieku, mająca wiele podobieństwa ze świętą Anną. Z drugiej strony podpierała Ją Maria Kleofy, córka Marii Helego. Inne święte niewiasty skupiły się koło Najświętszej Panny, zawodząc cicho, drżąc z trwogi i boleści, jakby oczekiwały własnego wyroku śmierci. Magdalena skołatana była niezmiernie i przygnieciona ciężką boleścią, odbijającą się w całej jej postaci i stroju. Włosy jej, przykryte z wierzchu zasłoną, rozpuszczone były i zmierzwio­ne. Maryja miała dziś na sobie długą suknię barwy niebieskiej, na to zarzucony biały wełniany płaszcz i zasłonę żółtawo-białą. Właśnie gdy Jezus po biczowaniu upadł na ziemię przy słupie, żona Piłata, Klaudia Prokla, przysłała Matce Bożej całą paczkę wielkich chust. W jakim celu to uczyniła, nie pamiętam już dobrze; czy myślała, że Jezusa uwolnią i te chusty służyć będą Matce Bożej do przewiązywania ran Jezusowi, czy też miłosierna poganka przeznaczyła je do tego, do czego Naj­świętsza Panna rzeczywiście potem ich użyła.

Z boleścią patrzała Maryja, jak siepacze prowadzili Jej Syna skatowanego do strażnicy. Przechodząc koło Niej, otarł Jezus suknią krew zalewającą Mu oczy, by spojrzeć na Matkę swą boleściwą. Ona z niezmierną tęsknotą wyciągnęła za Nim ręce i wpatrywała się w krwawe ślady, jakie pozostawiły Jego sto­py. Gdy już tłum usunął się nieco w inną stronę, Najświętsza Panna i Magdalena pospieszyły na miejsce biczowania. Inne niewiasty i kilkoro życzliwych ludzi otoczyły je wkoło, zasła­niając przed oczyma wrogów, a one, uklęknąwszy przy słu­pie, osuszały otrzymanymi chustami najświętszą krew Jezusa, gdziekolwiek tylko widać było jej ślady.

Jana nie widziałam w tej chwili przy świętych niewiastach. Syn Symeona, Obed, syn Weroniki, Aram, i Temeni, obaj sio­strzeńcy Józefa z Arymatei, byli obecnie w świątyni, gdzie w smutku i trwodze sprawowali swoje obowiązki. Było około godziny dziewiątej rano.